Jan Lewandowski

Darwinowska teoria ewolucji jest największym oszustwem w dziejach nauki - biolog molekularny Jonathan Wells (2)

dodane: 2025-09-09
Omówienie znakomitej książki biologa molekularnego Jonathana Wellsa, będącej niezwykle wyrafinowaną krytyką darwinowskiej teorii ewolucji.

   W 2020 roku w języku polskim ukazała się druga część długo oczekiwanej książki Jonathana Wellsa pt. Zombie-nauka. Jeszcze więcej ikon ewolucji (Warszawa 2020, wydawnictwo En Arche). Pierwszą część książki Wellsa o darwinowskiej teorii ewolucji omówiłem tutaj:


https://www.apologetyka.info/ateizm/darwinowska-teoria-ewolucji-jest-najwiekszym-oszustwem-w-dziejach-nauki-biolog-molekularny-jonathan-wells,1668.htm


    W swej drugiej książce o fałszywych ikonach ewolucji Wells wraca do starych zagadnień, które pogłębia, a także rozwija nowe kwestie. Książka Wellsa po mistrzowsku demaskuje bezzasadność darwinowskiej teorii ewolucji i wskazuje, że w obiegu wciąż istnieją tak zwane ikony ewolucji, które są już zdezaktualizowanymi i zdemaskowanymi naukowo pseudodowodami na ewolucję. Jednak pomimo tego, że te pseudodowody zostały zdemaskowane i obalone, darwiniści wciąż się nimi posługują w swych publikacjach. Wells omawia też nowe ikony ewolucji, które są takimi samymi pseudodowodami, jak te stare ikony.


    Przechodzę do omówienia rzeczonej drugiej książki Jonathana Wellsa o ikonach teorii ewolucji. Numery stron w nawiasach podaję tylko z tej książki, za wzmiankowanym polskim wydaniem En Arche z 2020 roku.


    W lutym 2015 roku rząd USA zakończył swoją trwającą dziesięciolecia wojnę z jajkami i ogłosił, że nadmierne spożycie cholesterolu nie jest szkodliwe dla organizmu. Jajka nigdy nam nie szkodziły. Jajko jest niemal pożywieniem idealnym. Nauka głosi zatem teraz co innego. Wcześniej głosiła co innego. Jaki z tego morał? Nie zawsze możemy ufać nauce, nawet wtedy, gdy rząd każe nam jej ufać. Nauka mówi nam wiele rzeczy, które nie są prawdziwe. Przytoczony przed chwilą przykład z cholesterolem jest jednym z wielu przykładów tego. Skąd możesz wiedzieć czy nauka mówi ci prawdę? Musisz sam to sprawdzić. Jeśli to zrobisz i przeanalizujesz dowody, to możesz przekonać się, że prawda jest zupełnie inna i to co ci się mówi jest jedynie zniekształconą wersją prawdy (s. 12-13).


    Często słyszymy zdania w stylu „Nauka głosi” lub „Wszyscy naukowcy zgadzają się, że...”, chociaż nie jest prawdą, że wszyscy naukowcy zgadzają się w jakiejś kwestii. Jednak nawet gdyby wszyscy naukowcy zgadzali się w jakiejś kwestii, to i tak nic by z tego nie wynikało. W roku 1500 naukowy konsensus głosił, że Słońce obraca się wokół Ziemi. Teza ta została obalona przez Kopernika i Galileusza. Później naukowy konsensus głosił, że niektóre żyjątka, jak na przykład robaki, powstają samoistnie. Pogląd ten, zwany samorództwem, został obalony przez Louisa Pasteura i Francesco Redi. W historii mamy wiele przykładów upadku twierdzeń nauki. A zatem konsensus w nauce nie dowodzi niczego (s. 14).


    Współczesna nauka darwinowska jest zdominowana przez filozofię materialistyczną. Dowody nie są istotne. Liczy się tylko ideologia, która za wszelką cenę ma na celu bronić materialistycznej filozofii. W ten sposób materialistyczna filozofia udaje naukę empiryczną, która jest wykorzystywana do walki z religią. Wells nazywa taką naukę zombie-nauką, czyli nauką, która jest żywym trupem (s. 15, 19).


    Darwin napisał swą książkę pt. O powstawaniu gatunków i nie ukrywał, że zrobił to w tym celu, aby zwalczać kreacjonizm. Praca Darwina miała więc motywy religijne i nie powinna być traktowana jako dzieło naukowe. Współcześni darwiniści kontynuują ten trend religijnej argumentacji w swych pracach po dziś dzień, na przykład często twierdzą, że Bóg nie zrobiłby czegoś w określony sposób, więc „ewolucja musi być faktem”. To wnioskowanie darwinowskie jest oczywiście logicznie niepoprawne, ponieważ z tego, że Bóg nie zrobił czegoś tak, jak chcieliby ewolucjoniści darwinowscy, w żaden sposób nie wynika, że „ewolucja musi być faktem”. Po prostu nie ma tu wynikania. Darwin nie był w stanie zaprezentować żadnych dowodów przemawiających za doborem naturalnym. Nie wyjaśnił też tajemnicy pochodzenia gatunków, wbrew tytułowi jego najsłynniejszej publikacji. Alfred Russel Wallace, współtwórca teorii ewolucji obok Darwina (w jednym czasie opracowali tę teorię), był sceptyczny wobec idei darwinowskiej, zgodnie z którą dobór naturalny i przetrwanie najlepiej przystosowanych mogą wyjaśnić takie zjawiska jak mózg, narząd mowy, dłoń i wygląd człowieka. Teorii Darwina daleko jest do teorii naukowej, czyli empirycznej. Darwinizm jest w zasadzie tylko koncepcją metafizyczną, która nie podlega możliwości empirycznej weryfikacji (s. 17).


    Rewolucja darwinowska była zatem triumfem jedynie filozofii materialistycznej. Ewolucjoniści darwinowscy przyjęli wyłącznie na wiarę to, że mikroewolucja musi z czasem doprowadzić do makroewolucji. To ewolucjonista Theodosius Dobzhansky jako pierwszy wprowadził rozróżnienie na mikroewolucję i makroewolucję. Warto o tym wspomnieć, ponieważ widziałem jak ewolucjoniści darwinowscy na forach dyskusyjnych czasem twierdzą, że podział na mikroewolucję i makroewolucję jest nomenklaturą wymyśloną przez kreacjonistów. Nawet ewolucjonista Dobzhansky przyznał, że stawianie znaku równości pomiędzy mikroewolucją i makroewolucją jest jedynie hipotezą. Dodajmy, że jest to umierająca hipoteza, gdyż mimo upływu ponad 160 lat od opublikowania dzieła Darwina pt. O pochodzeniu gatunków, wciąż nie ma dowodów na tę hipotezę. Mimo to darwiniści zlepiają mikroewolucję i makroewolucję w jedno, przedstawiając dowody na mikroewolucję jako dowody na makroewolucję. Tymczasem jest to tylko godna pożałowania sztuczka werbalna u ewolucjonistów darwinowskich, dość powszechna. Na przykład zmiany dziobów zięb w skali mniejszej od milimetra (mikroewolucja) nie dowodzą tego, że wszyscy jako ludzie wyewoluowaliśmy zupełnie przypadkowo z jakiegoś błota w pierwotnym stawie (makroewolucja). Po prostu nie ma tu wynikania (s. 18-19).


    W drugiej części swej książki o ikonach ewolucji, czyli sfałszowanych dowodach na ewolucję, Wells powraca do ikon, które omówił w pierwszej części swej książki. Jak się okazuje, pomimo upływu dwudziestu lat, gdy te fałszerstwa stały się powszechnie znane opinii publicznej (książka Wellsa stała się słynnym bestsellerem), darwiniści nadal nie wycofali się z manipulowania opinią publiczną przy pomocy sfałszowanych przykładów. Ewolucjoniści darwinowscy od dziesięcioleci wiedzieli zresztą, że te przykłady są sfałszowane, co Wells również wykazał przy pomocy wypowiedzi samych darwinistów. A zatem mamy do czynienia z indoktrynacją, celowym wprowadzeniem i psuciem nauki w ogóle (s. 20-21, 210).


    Dla Darwina wszystkie istoty żywe pochodzą od jednego wspólnego przodka pierwotnego, a ewolucja jest procesem całkowicie przypadkowym i materialistycznym, pozbawionym jakiegokolwiek kierunku i celu. My ludzie też jesteśmy, według ewolucjonistów darwinowskich, jedynie dziełem przypadku i ubocznym produktem przyrody, którego Wszechświat nie miał na myśli. Wells cytuje wypowiedzi darwinistów w tym temacie, z samym Darwinem włącznie (s. 16, 25-26). Warto o tym wspomnieć ponieważ ewolucjoniści darwinowscy bardzo często stosują w dyskusjach gierki słowne i zaprzeczają temu, że wedle ewolucjonizmu pochodzimy od jakiegoś mikroba lub drobnoustroju i powstaliśmy w zupełnie nieplanowany i przypadkowy sposób.


    Nawet Darwin przyznał, że liczba ogniw pośrednich powinna być niewyobrażalnie wielka. Jednak ta nadzwyczaj wielka liczba ogniw pośrednich nie została nigdy odnaleziona. A nawet jest jeszcze gorzej: w ogóle nie znaleziono żadnych ogniw pośrednich i te kilka wątpliwych przypadków, które darwiniści prezentują jako ogniwa pośrednie, zostało zakwestionowanych lub podlega sporom. Zapis kopalny zaprzecza darwinowskiemu ujęciu drzewa życia, gdyż główne grupy zwierząt (klasyfikowane jako typy) pojawiają się dosłownie znikąd, bez żadnych przodków w skamieniałościach. A potem trwają niezmienione (s. 26-27, 28-29, 40). Wiedział o tym Darwin, który pisał w 1859 roku, że te braki w zapisie kopalnym stanowią poważny problem i zarazem zarzut przeciw jego teorii. Nic nie zmieniło się od tamtej pory. Przeszło 160 lat po Darwinie sytuacja nie tylko nie polepszyła się, ale wręcz pogorszyła się. W 1991 roku zespół paleontologów doszedł do wniosku, że wybuch kambryjski był jeszcze bardziej gwałtowniejszy i obszerniejszy niż początkowo zakładano (s. 27). Valentine i Douglas Erwin opublikowali co prawda hipotetyczne i widmowe linie przodków, ale sami nazwali to wróżenie z fusów „ćwiczeniami w ewolucyjnym wywoływaniu duchów” (s. 27-28). Skoro różne plany budowy ciała wymagają odmiennych informacji, to eksplozja kambryjska była wybuchem nowych informacji (s. 28).


    Również cytowany przez Wellsa brytyjski biolog Ronald Jenner przyznaje, że wyrysowywanie przez darwinistów linii przodków opiera się jedynie na wyobraźni. Sytuacja ewolucjonistów jest w rzeczywistości jeszcze gorsza. Nawet gdybyśmy znaleźli kompletną listę skamieniałości, to wciąż musielibyśmy sięgać do wyobraźni. Wells zadaje takie oto pytanie: wyobraź sobie, że znajdujesz na polu dwa ludzkie szkielety obok siebie. Skąd będziesz wiedział, kto był czyim przodkiem? Sytuację dodatkowo komplikuje to, że znajdowane skamieniałości są mocno oddalone od siebie w czasie i przestrzeni. W tej sytuacji po prostu nie istnieje sposób na wykazanie zależności przodek-potomek. Gareth Nelson, paleontolog z Amerykańskiego Muzeum Historii Naturalnej przyznał w związku z tym, że w tej sytuacji odtworzenie sekwencji przodek-potomek na podstawie skamieniałości „pozostaje zgubnym złudzeniem”. W ten sam sposób widzi to Henry Gee, darwinista cytowany przez Wellsa, który napisał, że „połączenie skamieniałości w łańcuchy przyczynowo-skutkowe w jakikolwiek uzasadniony sposób jest praktycznie niemożliwe”. Gee nazwał zatem rysowanie przez ewolucjonistów linii rodowych na podstawie skamielin obrazkami, których „moc naukową można przyrównać do opowieści na dobranoc”. A zatem zależności przodek-potomek nie mogą zostać odtworzone empirycznie na podstawie skamielin i przyznają to nawet sami darwiniści. W odniesieniu do gatunków ze skamieniałości relacje powinowactwa między nimi pozostają nieznane (s. 30-32, 42, 49-50).


    Wells omawia też zagadnienie kladystyki w kontekście darwinowskiej teorii ewolucji. Okazuje się, że kladyści wyrwali się z darwinowskich szponów indoktrynacji i uwolnili się od schematów ewolucyjnych przy klasyfikowaniu gatunków i skamieniałości. Kladyści klasyfikują sobie więc gatunki i skamieniałości według własnych kryteriów, zupełnie niezależnych od kryteriów darwinowskich, którymi się po prostu nie przejmują i ignorują je. Kladogramy w ogóle nie przedstawiają gatunków jako pochodzących od siebie. I to jest właśnie problem. Powoduje to oczywiście ogromny niepokój i niezadowolenie wśród ewolucjonistów darwinowskich (s. 32-34, 42, 68).


    Wells wraca też do zagadnienia filogenezy. Darwiniści na podstawie podobieństw organizmów wnioskują o wspólnym pochodzeniu. Ale to tylko nieudowodniona darwinowska hipoteza, że podobieństwo świadczy o pokrewieństwie (s. 34). Od siebie dodam, że podobieństwa mogą równie dobrze świadczyć o wspólnym projektancie. Co więcej, zagadnienie biologicznej konwergencji pokazuje, że podobieństwa mogą powstawać zupełnie niezależnie od siebie w organizmach. Zjawisko konwergencji obala z hukiem główne darwinowskie założenie, że podobieństwo jest dowodem pokrewieństwa. Nie jest.


    Wells analizuje też porównania sekwencji DNA. Ewolucjoniści darwinowscy bowiem często niezdrowo ekscytują się tym, że w sekwencjach molekularnych organizmów żywych występują podobieństwa. Jednak w tychże sekwencjach molekularnych często dochodzi do powtórzeń lub usunięcia fragmentów tych sekwencji. A to oznacza, że nie zawsze wiadomo, od którego miejsca rozpocząć porównywanie. Dodatkowo można tu porównywać na więcej niż jeden sposobów i wtedy wyniki będą zależały od wybranego sposobu przyrównywania. O wszystkim decydują tu subiektywnie przyjęte kryteria i przedzałożenia. Można sobie tymi założeniami manipulować, ustawiając je tak, żeby pasowały do określonych preferencji. Wyniki są zatem ustalane z góry. Innymi słowy - czysta ustawka. I tak właśnie jest. Wells zacytował biologa Davida Morrisona, który przeanalizował piśmiennictwo i odkrył, że aż trzy czwarte filogenetyków ręcznie ingeruje w porównywane sekwencje (s. 35, 37, 40). Czysta ustawka. A potem darwiniści wciskają ludziom ciemnotę, że sekwencje molekularne są podobne i jest to niby „dowód” na ewolucję. Oczywiście jest tak dlatego, że ktoś tak sobie zażyczył. Pomijając już to, o czym wspomniałem wyżej, że podobieństwo nie jest dowodem na pokrewieństwo, jak błędnie zakładają ewolucjoniści darwinowscy. Na tym właśnie błędnym założeniu opiera się cała darwinowska teoria ewolucji. Jeden wielki domek z kart.


    Lepsze jest jednak coś jeszcze innego. Otóż wszystkie te biomolekularne porównania prowadzą do powstawania drzew filogenetycznych, które sobie wzajemnie zaprzeczają. W dodatku analiza porównań sekwencji wykazuje różne niezgodne z założeniami darwinowskimi anomalie, na przykład bardzo podobne w jednostkach taksonomicznych sekwencje są jednocześnie bardzo odległe od siebie w linii rodowej (s. 35-36, 42, 49, 50). Problemem dla ewolucji darwinowskiej są też tak zwane geny sieroce, które po prostu nagle pojawiają się z niczego i nie wiadomo skąd się wzięły. Setki takich genów występuje wyłącznie u kałamarnic i ośmiornic, ale nie tylko, bo również u drożdży, muszek owocowych, myszy i ludzi. Stanowi to ogromny problem dla darwinizmu, ponieważ wszystko w nim skądś musiało wyewoluować, a nie po prostu brać się znikąd (s. 38-39).


    Wells wraca też do omówienia zagadnienia homologii darwinowskiej, która cechuje się błędnym kołem, regularnie popełnianym przez ewolucjonistów darwinowskich: skąd wiemy, że wszystko pochodzi od wspólnego przodka? Bo jest do siebie podobne. A czemu jest podobne? Bo pochodzi od wspólnego przodka. To błędne koło w rozumowaniu stoi u podstaw całej darwinowskiej teorii ewolucji, która nie może uniknąć tego błędnego koła i popada w ten sposób w dogmatyzm. Darwiniści nie odróżniają już swych „wyjaśnień” od tego, co chcą wyjaśnić. Ewolucjoniści zakładają dużo więcej niż wyjaśniają (s. 42-45). Do tego dochodzi jeszcze problem, który polega na tym, że charakterystyki kontrolowane przez identyczne geny niekoniecznie są homologiczne. I na odwrót, struktury homologiczne nie muszą być kontrolowane przez identyczne geny (s. 43, 44-45). To rodzi ogromny problem dla darwinowskiej teorii ewolucji, ponieważ w swym fundamentalnym rozumowaniu zakłada ona właśnie to, że podobieństwa w rozwoju są procesem opartym na mutacjach genetycznych. I nie istnieje żaden inny mechanizm ewolucji niż losowe mutacje utrwalane przez dobór naturalny. To fundament całego rozumowaniu darwinowskiego. Bez tego darwinowska ewolucja po prostu nie ma racji bytu.


    Gwoździem do trumny tego błędnokołowego rozumowania u ewolucjonistów darwinowskich, dotyczącego homologii, jest zagadnienie konwergencji biologicznej. Konwergencja to coś, co z hukiem obala oparte na błędnym kole rozumowanie darwinistów, zgodnie z którym podobieństwo oznacza pokrewieństwo. Otóż nie jest tak, ponieważ zagadnienie biologicznej konwergencji pokazuje nam właśnie to, że podobieństwa między organizmami mogą powstawać zupełnie niezależnie od siebie i przypadkowo. Na przykład oczy kręgowców i kałamarnic oraz ośmiornic miały powstać całkowicie niezależnie od siebie, nawet zdaniem ewolucjonistów darwinowskich, ponieważ nie występuje tu wspólny przodek (s. 45-46). Przykłady konwergencji biologicznej w przyrodzie są niezliczone i wszechobecne. Wells ironizuje w tej sytuacji: „Najwyraźniej podobieństwo jest dowodem na wspólnych przodków, chyba że akurat nie jest” (s. 46). Wells omawia też przeczący ewolucji darwinowskiej przykład dziobaka, który jest ssakiem, ale ma dziób jak kaczka i składa jaja, tak jak kaczka. Również kangury mają wielokomorowy żołądek przeżuwaczy, tak jak wielbłądy, które są łożyskowcami, ale to podobieństwo znowu nie jest spowodowane pochodzeniem od wspólnego przodka. Przecież kangur i wielbłąd nie mieli wspólnego przodka, który miałby wielokomorowy żołądek. Także rekiny mają niemal identyczną budowę ciała jak delfiny, zwłaszcza płetwy grzbietowe. A przecież rekiny to ryby chrzęstnoszkieletowe, natomiast delfiny to ssaki łożyskowe. Wspólnego przodka tu brak (s. 47). Konwergencja biologiczna występuje też wśród roślin. Na przykład rosiczkowate i dzbanecznikowate rośliny owadożerne są bardzo podobne do siebie w budowie, niemniej jednak nawet zdaniem darwinistów nie miały one wspólnego przodka. Tak samo nie mają wspólnego rodowodu kaktusowate, występujące w obu Amerykach, a także afrykańskie wilczomleczowate. Kolejne bardzo podobne do siebie rośliny, które występują na innych kontynentach, są od siebie zupełnie niezależne i nie miały wspólnego przodka. Kompletnie druzgocący dla ewolucjonistów darwinowskich jest fakt, że rośliny te występują w zupełnie różnych klimatach. Nie można więc ich niezależnych podobieństw tłumaczyć takimi samymi okolicznościami spowodowanymi przez rzekomy dobór naturalny. No co za pech. Wszystko tu nie gra, z punktu widzenia darwinizmu. Dosłownie wszystko. A jednak istnieją takie rośliny i ich niewytłumaczalne z punktu widzenia ewolucjonizmu darwinowskiego podobieństwa (s. 47-48). Darwinizm to tylko materializm filozoficzny, przebrany w oszukańcze piórka nauki. Ewolucjonizm darwinowski to zombie-nauka, która służy do indoktrynowania ludzi w kierunku ateizmu. Nawet cytowany przez Wellsa darwinista Stephen Jay Gould przyznał, że wiele z rysunków ewolucjonistów darwinowskich ucieleśnia koncepcje jedynie udające neutralne opisy natury (s. 50, 210).


    Wells wraca też do zagadnienia eksperymentu Millera-Ureya. Eksperyment ten był całkowitą porażką z punktu widzenia ewolucjonizmu darwinowskiego. Mimo to darwiniści nadal przedstawiają go jako swój „sukces” w podręcznikach promujących ewolucję. W 1983 roku Miller powtórzył swój eksperyment, ale nic nowego nie zaszło. W zasadzie nie uzyskał on nawet aminokwasów, poza jednym, najprostszym. Nie ma tu żadnej mowy nie tylko o powstaniu życia w tym eksperymencie, ale nawet o uzyskaniu podstawowych składników niezbędnych do życia. Co gorsza, w powtórzonym eksperymencie Miller uzyskał silnie trujące substancje, takie jak cyjanek i formaldehyd, które są zabójcze dla życia. Okazało się też, że skład wczesnej atmosfery był zupełnie inny niż w eksperymencie Millera z 1953 roku (s. 55-59). Biolodzy nie wyjaśnili skąd pochodzi życie. A na pewno nie wyjaśnił tego eksperyment Millera-Ureya. Wszelkie spekulacje ewolucjonistów darwinowskich na temat pochodzenia życia to czysto jałowe spekulacje, nie oparte na niczym więcej niż tylko założenia wyssane z palca (s. 58-60).


    Wells wraca też do zagadnienia embrionów Haeckla, które zostały sfałszowane przez darwinistów jako „dowody” na ewolucję. W 1997 roku brytyjski embriolog Michael Richardson powiedział w wywiadzie dla czasopisma „Science”, numer 277, strona 1435: „Wygląda na to, że mamy coraz więcej dowodów, że jest to jedno z najsławniejszych fałszerstw w biologii”. Mimo to ewolucjoniści darwinowscy wciąż zamieszczają w podręcznikach ryciny Haeckla jako „dowody” na ewolucję. Haeckel jednak celowo dobrał zarodki tak, aby pasowały mu do tezy. Pomijając sfałszowanie przez niego rycin, Haeckel tendencyjnie pominął fakt, że zarodki wyglądają zupełnie inaczej w początkowej fazie rozwoju. Haeckel na przykład wybrał salamandrę zamiast żaby, której rozwój wygląda już zupełnie inaczej. Wells cytuje też biologa Randy Olsona, który powiedział w 2007 roku: „Haeckel dopuścił się naukowego oszustwa”. Mimo to Wells wykazał, że nawet Olson posługiwał się tymi rysunkami, twierdząc, że można te rysunki uznać za pożyteczne (s. 66). Pożyteczne kłamstwo? Czemu nie. Każda metoda jest dobra, byleby tylko obronić darwinowski mit.


    Wells wraca także do zagadnienia Archeopteryksa, którego przykład omówił w pierwszej swej książce o sfałszowanych ikonach ewolucji. Liczba strukturalnych różnic między Archeopteryksem a współczesnymi ptakami jest zbyt duża, aby można go było uznać za ich przodka. W 1985 roku paleontolog Larry Martin napisał: „Archeopteryks nie jest przodkiem żadnej współczesnej grupy ptaków”. Archeopteryks znajdował się na końcu dawno obumarłej gałęzi. Również pogląd, że dinozaury mogły ewoluować w ptaki, jest sprzeczny ze zdrowym rozsądkiem. To tylko hipoteza. W skamieniałościach nie widać piór. Włókna ze skamieniałości wcale nie przypominają piór, ale składają się z kolagenu. W 2009 roku znaleziono w Chinach skamieniałości ptaka, który był starszy niż Archeopteryks. A więc Archeopteryks tym bardziej nie był przodkiem ptaków, skoro nie był on nawet najstarszym ptakiem. Nie znaleziono domniemanego przodka współczesnych ptaków. Archeopteryks na pewno nim nie jest (s. 67-69).


    Wells omawia też zagadnienie ćmy krępaka, którego wzmiankował w pierwszej części swej książki o sfałszowanych ikonach ewolucji przez darwinistów. Ćma krępak nie odpoczywa na pniach drzew (s. 70-71). Tym samym nie podlega rzekomej selekcji naturalnej, jak utrzymywali ewolucjoniści darwinowscy. Ponadto darwiniści fałszowali „dowody” na ewolucję, preparując zdjęcia ciem krępaka, którego martwe okazy były sztucznie przypinane do drzew. Ewolucjoniści darwinowscy sami to przyznali i to nie jeden raz. Tłumaczyli się potem, że takie fałszowanie zdjęć przysłużyło się sprawie ewolucji darwinowskiej, więc samo w sobie miało nie być złe (s. 71). Osobliwe jest to całe usprawiedliwianie się. No przecież ewolucja i tak „musiała” jakoś zajść, więc wszystkie chwyty są dozwolone. Tak właśnie rozumują darwiniści. Jednak Wells trzeźwo zauważa, że nawet jeśli ewolucjoniści nie fałszowaliby dowodów związanych z ćmą krępakiem, to i tak nie byłoby to żadnym dowodem na ewolucję darwinowską. Ewolucja darwinowska postuluje bowiem, że całe obecne życie, z ludźmi włącznie, wyewoluowało z drobnoustrojów w rodzaju bakterii. Ewolucja darwinowska postuluje również, że nowe gatunki, narządy i plany budowy organizmów powstają w wyniku nieukierunkowanych procesów przyrodniczych. Co wspólnego z tymi postulatami ma ćma krępak nabrzozak? Darwiniści w tej kwestii wykazali jedynie tyle, że proporcje w dwóch odmianach tej ćmy mogą się czasem zmieniać w populacji. Ale przecież te dwie odmiany ćmy krępaka istnieją od milionów lat. Ewolucjoniści nie wykazali nawet tego, że jedna odmiana przechodzi tu w drugą. A co dopiero mówić o udowodnieniu, że ćmy krępaka nabrzozaka wyewoluowały z drobnoustroju pokroju bakterii. Żadnych takich dowodów tutaj nie znajdujemy. Jedno z drugim nie ma po prostu nic wspólnego, Ot, cały darwinizm w pigułce. Wells ironizuje: „historia krępaka nabrzozaka nie była tak dobra, na jaką wyglądała” (s. 70).


    Wells omawia też mit zięb Darwina, wspomniany w pierwszej jego książce o sfałszowanych ikonach ewolucji. Dzioby zięb też mają być dowodem na to, że wszyscy rzekomo pochodzimy od czegoś w rodzaju bakterii. Ale dzioby zięb nie są na to dowodem. Dzioby zięb zmieniają się tylko mikroskopijnie i wracają do pozycji wyjściowej. Nie ma tu żadnej „ewolucji” (s. 73-74, 77). Takie zmiany nie są żadną „ewolucją”. A na pewno nie są dowodem na to, że wszyscy pochodzimy od jakiegoś wspólnego przodka wielkości mikroba. Nie ma takiego wynikania. Problemem jest również to, że darwiniści mają skłonność do mnożenia gatunków, które w rzeczywistości nie istnieją. Tak jest właśnie z gatunkami zięb, których rzekomo odrębne gatunki mogą i krzyżują się między sobą. Bariera rozrodcza pomiędzy niektórymi ziębami nie jest dowodem na ich odrębność gatunkową. Darwiniści są tu w błędzie. Bariera rozrodcza istnieje też między niektórymi rasami ludzi, na przykład między plemieniem Ajnów i plemieniem !Kung. Jednak oba te ludy są ludźmi, a nie odrębnymi gatunkami (s. 75-78).


    Kolejna sfałszowana przez ewolucjonistów darwinowskich ikona, która ma być rzekomym „dowodem” na ewolucję, to muszka owocówka. Wells również omawiał ją w pierwszej swojej książce o sfałszowanych ikonach ewolucji i teraz ponownie wrócił do tego tematu w drugiej książce na ten temat. Przy pomocy manipulacji genetycznych darwiniści doprowadzali do tego, że muszki owocówki zamieniły się w mutanty. Niektórym wyrosły nogi na głowie, innym dodatkowa para skrzydeł. Ale ta dodatkowa para skrzydeł była niefunkcjonalna. Potwierdza się stara prawda znana genetykom od dawna, że mutacje są z reguły szkodliwe lub w najlepszym wypadku neutralne. Zmutowana dodatkowa para skrzydeł u muszek owocowych była pozbawiona mięśni. Uniemożliwiała latanie i parzenie się. Była to kolejna ślepa uliczka w ekscesach ewolucjonistów (s. 78-79). Żaden z niej pożytek, tak jak samolot nie miałby żadnego pożytku z dodatkowej pary skrzydeł zwisającej w dół. Takie niefunkcjonalne skrzydła ściągałyby samolot w dół. Od ponad 160 lat darwiniści nie są w stanie wskazać mechanizmu, który wytwarzałby radykalnie odmienne i nowe plany budowy organizmów zwierzęcych. Mutacje genetyczne nie są takim mechanizmem (s. 79-80, 105).


    Wells wraca też do zagadnienia rzekomej ewolucji koni, którą omawiał w pierwszej swojej książce o sfałszowaniu przez darwinistów domniemanych ikon ewolucji. Skamieliny koni pokazały nam z czasem, że sprawa ich interpretacji jest o wiele bardziej skomplikowana niż myślano na początku (s. 82). Mitem jest, że ewolucyjne historie są jedynie kwestią odkrycia. Znalezisko i wszelkie dane, z genetycznymi włącznie, podlegają różnym interpretacjom (s. 83). Taki sam problem jest z interpretacją skamieniałości ludzi. A jest nawet więcej problemów. Na przykład w 2009 roku ewolucjoniści darwinowscy ogłosili, że znaleźli rzekome brakujące ogniwo między ludźmi i innymi ssakami. Znalezisko to nazwano „Idą”. Darwiniści prześcigali się w zachwytach. Nagrywano na ten temat programy telewizyjne. Nowe znalezisko nazwano „ósmym cudem świata” i „Moną Lizą”. Ów ósmy cud świata okazał się jednak niewypałem. Paleontolodzy po bliższym przyjrzeniu się orzekli, że Ida była spokrewniona z lemurami, a nie z ludźmi. Identyczny los spotkał inne nowsze odkrycia rzekomych przodków ludzi. Niektórzy ewolucjoniści (tacy jak Jeffrey Schwartz) ze smutkiem oświadczyli pewnego dnia, że nadszedł czas zezłomowania szczątków, które do tej pory uważano za skamieniałości hominidów i trzeba rozpocząć wszystko od nowa. Z każdym kolejnym znaleziskiem zapis kopalny coraz bardziej się tylko gmatwa. Nie ma żadnej metody, która mogłaby to wszystko spójnie połączyć (s. 83-86). Ot, ewolucjonizm darwinowski w pigułce.


    Wells pokazuje też jak darwiniści manipulują opinią publiczną przez twierdzenie, że mamy rzekomo wspólne aż 98% DNA z szympansem. Nawet jeśli, to co z tego? Z bananem mamy aż 60% wspólnych genów, a z żonkilem aż 25%. Może więc pochodzimy od banana? Zresztą to i tak nieprawda, jeśli chodzi o nasze rzekome tak duże podobieństwo genetyczne z szympansem. Ostatnie badania ujawniły, że jest tych procentów dużo mniej, jakieś 60%. A więc już nie 98%, jak przez lata ewolucjoniści darwinowscy wciskali opinii publicznej. Jest nawet dużo gorzej niż wam się wydaje. Wells opisuje problemy, które są związane z wyciąganiem wniosków co do podobieństw w materiale genetycznym. Z czasem wyszło na jaw, że darwiniści manipulowali genomem szympansa i ludzi przy porównaniach, wstawiając lub usuwając wiele sekwencji. Rozumiecie: w ruch poszły nożyczki, żeby wszystko było ładnie przycięte pod z góry określone tezy i zapotrzebowanie. Poza tym DNA można porównywać na różne sposoby i wtedy wyniki też uzyskujemy różne. Przyglądanie się pojedynczym podjednostkom jest tylko jednym ze sposobów porównywania sekwencji DNA. Podobieństwo sekwencji DNA szympansa i człowieka nie ma aż takiego znaczenia, jakie wiele osób mu przypisuje. Między szympansami i ludźmi istnieją dużo bardziej znaczące różnice anatomiczne i behawioralne. Zwłaszcza te ostatnie różnice są potężne. Nie jesteśmy tylko swoim DNA. Zawieramy w sobie o wiele więcej informacji biologicznych niż tylko nasze DNA i białka. Redukowanie nas tylko do DNA i białek przypomina redukowanie samochodu do kierownicy. Kierownica nie jest samochodem. Tak samo jak my jesteśmy czymś dużo większym niż nasze DNA (s. 86-89, 98, 100). Wells reasumuje pod koniec rozdziału 3, że wszystkie ikony ewolucjonistów darwinowskich są empirycznie martwe. To fałszywki, które są utrzymywane wbrew dowodom i przekłamują dowody. Nie udowadniają w żaden sposób teorii ewolucji. Niczym nie różnią się od mnożenia zombie (s. 88).


    W rozdziale 4 Wells przechodzi do zagadnień związanych z genetyką. Wells jest z wykształcenia biologiem molekularnym i ma dużo ciekawych rzeczy do powiedzenia na ten temat. Darwiniści często wciskają ciemnotę ludziom, że ewolucja jest rzekomo dobrze potwierdzona przez odkrycia w genetyce. Wells zadaje kłam temu popularnemu mitowi. Genetyka populacyjna nie jest ani wystarczająca, ani pełna, jak napisał australijski biolog Brian K. Hall. Bardzo różne organizmy mają podobne geny rozwojowe. Na przykład krewetka i muszka owocowa mają podobne geny Hox. Podobne geny Hox można znaleźć u mnóstwa różnych zwierząt. Jeżeli u zwierząt występują podobne geny rozwojowe, to dlaczego rozwój zwierząt jest tak odmienny? (s. 97). W swej pierwszej książce o sfałszowanych przez ewolucjonistów ikonach ewolucji Wells zadał podobne pytanie: jeśli mamy wspólne geny rozwojowe ze zwierzętami, to dlaczego człowiek nie wydaje na świat muszek owocówek zamiast istot ludzkich? Geny rozwojowe myszy i człowieka mogą zastąpić swe odpowiedniki u muszek. Wells zadaje trudne pytanie darwinistom: jeśli geny kontrolują struktury, a geny rozwojowe myszy i muszki są tak podobne, to dlaczego zarodek myszy nie rozwija się w muszkę, a muszki w mysz? Nie ma zatem związku między genami i strukturami, wbrew temu co sądzą ewolucjoniści darwinowscy. Już tylko to jedno pytanie Wellsa rozkłada na łopatki darwinizm, którego zwolennicy twierdzą, że o całym rozwoju świata zwierzęcego decydują rzekomo losowe mutacje. Oczywiście żadnych dowodów na to nie ma. Nie znamy takich losowych mutacji, które wytworzyłyby zupełnie nowy gen, który doprowadziłby do powstania nowego białka, odpowiedzialnego za uformowanie się zupełnie nowych narządów, organów i planów budowy ciała. A to właśnie postuluje darwinizm. I tego właśnie nie obserwujemy.


    Samo zrozumienie genomu nie wyjaśni nam więc zbyt wiele. Mutacje genetyczne są jeszcze gorszym kandydatem na mechanizm ewolucji (s. 98). I w ten oto sposób Wells przechodzi do omówienia epigenetyki. Epigenetyka to śmiertelnie niebezpieczny temat dla darwinistów, pokazuje on bowiem, że w dziedziczeniu biologicznym odgrywają rolę inne czynniki niż geny. W dziedziczeniu chodzi o coś więcej niż tylko o DNA. Geny nie decydują o wszystkim, a coraz więcej danych wskazuje, że geny nie są nawet centralnym mechanizmem dziedziczenia. Genocentryzm upada (s. 98-100, 156). To zagadnienie dość dobrze pokazuje, jak niewiele biologowie wiedzą o tajemnicach organizmów żywych. Wciąż są nie tylko na etapie początku, ale wręcz na etapie początków początku. Życie jest ekstremalnie złożone i skomplikowane, miliardy razy bardziej niż najbardziej skomplikowane twory technologii ludzkiej. Jak można zatem twierdzić, że życie powstało przypadkowo? To nonsens. Każde kolejne odkrycia biologiczne, odsłaniające przed nami to, jak bardzo skomplikowane i inżynieryjne jest życie, obalają darwinowski dogmat. Weźmy taką fotosyntezę albo serce ludzkie. Roślina jest małą fabryką, która zamienia światło w tlen. Jak wyewoluowała fotosynteza? Spytajcie ewolucjonistów. Żaden wam nie odpowie. A jak wyewoluował motyl, który przechodzi przez trzy stadia rozwoju, które są wprost cudem natury: jajo, gąsienica, kokon. W kokonie gąsienica rozpuszcza się w czystą ciecz. I z tej cieczy formuje się motyl, arcydzieło natury. Praktycznie od zera. Czysty cud na naszych oczach. Jak coś tak genialnego powstało w drodze czystego przypadku i ślepego nieukierunkowanego procesu, jak przekonują nas darwiniści? To jakiś piramidalny nonsens. Ewolucjonizm darwinowski jest czystym nonsensem. Spytajcie darwinistów o to, jak krok po kroku, zupełnie przypadkowo i w sposób nieukierunkowany (ślepy) wyewoluował złożony proces metamorfozy motyla. Żaden ewolucjonista wam na to nie odpowie. Taka odpowiedź nie istnieje w kategoriach darwinizmu. Ja zadaję to pytanie ponad dwadzieścia lat ewolucjonistom darwinowskim i odpowiedź jest zawsze taka sama: cisza. Albo weźmy takie serce ludzkie, o którym już wspomniałem. Organy naszego ciała są całkowicie niemożliwe do odtworzenia przez ludzkich bioinżynierów. Doskonałym przykładem tego są choćby nieudane eksperymenty w USA mające na celu wszczepienie sztucznego serca. Sztuczne serca musiały zostać wycofane, kiedy liczba ofiar śmiertelnych przekroczyła 200. Czterdzieści lat badań oraz czterdzieści miliardów dolarów poszło na marne. Jeśli tak gigantyczne wysiłki i koszty nie mogły stworzyć funkcjonującego substytutu serca, to jak dobór naturalny i przypadkowe losowe mutacje miały skonstruować serce? To nonsens, w który jedynie ślepo wierzą ewolucjoniści darwinowscy.


    Ale wróćmy do epigenetyki. Wells pokazuje, że dogmat genocentryczny (nie mylić z geocentryzmem) upada w biologii. Coraz więcej biologów zwraca uwagę na to, że geny nie są centralnym ośrodkiem dziedziczenia. Istnieją jakieś struktury poza nimi, na razie nieodkryte (jak mało wie biologia o tajemnicach życia!), które również biorą w tym udział. Geny są mocno przereklamowane. Ustalają jedynie sekwencję aminokwasów w białkach lub są zaangażowane w sterowanie syntezą białek. I tyle. Białka nas nie tworzą. Centralny dogmat darwinowski jest martwy (s. 100, 106). Na kolejnych stronach (s. 100-110) Wells przytacza wypowiedzi wielu biologów, którzy podważają tezę, że genom zawiera całą informację potrzebną do stworzenia organizmu (s. 103). Wystarczy spojrzeć na fakt, że tak skrajnie różne zwierzęta mają podobne geny rozwojowe, a mimo to tak bardzo się od siebie różnią (s. 104). Już nawet komórka jajowa zawiera więcej informacji niż genom. Informacje dotyczące rozwoju organizmu są pozagenomowe. Program genetyczny nie jest programem DNA (s. 105, 110). Nawet większość chorób nie daje się sprowadzić do mutacji w pojedynczym genie (s. 108). Wells analizuje na przykład zagadnienie raka piersi u kobiet i wskazuje, że nie można tej sprawy sprowadzić do pojedynczych mutacji. Można znaleźć kobiety, które mają mutacje prowadzące rzekomo do raka piersi, a mimo to nigdy na niego nie zachorowały. Wells omawia też argumentację skrajnych genocentrystów deterministycznych, którzy twierdzą, że znaleźli jakieś geny rzekomo odpowiedzialne za nasze zachowania. Jako przykład Wells podaje gen, który rzekomo jest odpowiedzialny za homoseksualizm. Nie znaleziono takiego genu i biolodzy obalili argumentację, która dążyła do wykazania, że istnieje gen odpowiedzialny za homoseksualizm. Wells przytacza nawet wyniki badań opublikowane w prestiżowym „Science”, które podważyły tezę, że istnieje gen odpowiedzialny za homoseksualizm. Były też inne badania tę tezę podważające i Wells również je omawia (s. 108-110).


    W kolejnych rozdziałach Wells omawia nowsze ikony ewolucji, które też są tylko fejkową nauką. Jedna z takich ikon, rozdmuchana przez darwinistów na początku lat dwutysięcznych, to tak zwane kroczące wieloryby. Wyobraźcie sobie, że zdaniem darwinistów wieloryb był kiedyś zwierzęciem lądowym, biegał sobie po lądzie, po czym nagle zapragnął zostać wielorybem. Już Darwin dawał popisy w kwestii takich bajek i twierdził w pierwszym wydaniu swej książki pt. O pochodzeniu gatunków, że niedźwiedź został pewnego dnia zwierzęciem wodnym, które przemieniło się w wieloryba. Stwierdzenie to było tak głupie, że Darwin przyznał ze smutkiem w jednym z listów, że usunął to zdanie z kolejnych wydań swej książki (s. 111). To zdanie o niedźwiedziu było tak głupie, że aż kompromitujące, ale to nie powstrzymało współczesnych ewolucjonistów darwinowskich przed powrotem do tej koncepcji. Znowu wyszukują oni rzekome zwierzęta lądowe, które pewnego dnia zapragnęły zostać wielorybem.


    No i co znaleźli darwiniści w tym temacie? Oczywiście nic, poza kilkoma szczątkami jakiegoś zwierzęcia, które w magiczny sposób próbują zamieniać w wieloryba. No wiecie, wystarczy trochę chęci i czarodziejska różdżka o nazwie „teoria ewolucji”, która wszystko może, zrobi cuda jakich świat nie widział. A na pewno wszystko to, co chcecie.


    No więc przejdźmy do faktów, bo tylko one się tu liczą. Co tak naprawdę mówi zapis kopalny? Pakicetus, który był kandydatem na „kroczącego wieloryba”, okazał się zwierzęciem całkowicie lądowym. Nazywanie go „waleniem” przez ewolucjonistów darwinowskich, to tylko puste gierki słowne. Jałowa semantyka, pozbawiona jakiejkolwiek empirycznej treści (s. 112, 115). Basilosaurus i Dorudon, kolejni darwinowscy kandydaci na kroczące wieloryby, żyły w tym samym czasie. W dodatku wszystkie szkielety tych rzekomych waleni zostały „zrekonstruowane” z mocno niekompletnych szczątków. Pakicetus jest znany jedynie z samej czaszki. Gdzie jego domniemane nogi, miednica i reszta? Żadna z tych skamieniałości rzekomych „kroczących wielorybów” nie jest przodkiem lub potomkiem pozostałych. Wykluczają to sami paleontolodzy. Cytowany przez Wellsa paleontolog Kevin Padian napisał, że cechy tych szkieletów zaprzeczają tezie, że są one jakimikolwiek ogniwami pośrednimi między czymkolwiek (s. 114-115). Szczątki rzekomych „kroczących wielorybów” nimi nie są, co pokazuje choćby analiza niektórych lepiej zachowanych szkieletów. Na przykład Maiacetus, opisany w 2009 roku przez Gingericha ze współpracownikami, był ciężarną samicą z płodem. Ułożenie płodu do porodu jest główkowe, co wyraźnie wskazuje, że było to zwierzę lądowe. Żadne zwierzę wodne nie posiada takich cech ułożenia płodu. Innymi słowy, to zwierzę rodziło na lądzie i było całkowicie lądowe. Żadne z tych zwierząt nie było tak naprawdę waleniem, a nawet nie było między nimi bliskiego podobieństwa. Wychodzenie na ląd nie jest dla waleni zachowaniem naturalnym. Skąd więc ewolucjonistom przyszło do głowy, że odnalezione szkielety to rzekomo lądowe walenie? Darwiniści upierali się, że odnajdywane przez nich szczątki są szkieletami „kroczących wielorybów”, ponieważ posiadały one kość zwaną involucrum. Kość tą miały posiadać jedynie walenie. Jednak to nieprawda. Kość involucrum znaleziono również u Indohyusa, którego nikt za walenia nie uważał (s. 112, 115-116). A zatem po raz kolejny okazało się, że całe rozumowanie ewolucjonistów darwinowskich było oparte na błędnej przesłance. Kolejny domek z kart runął na wietrze.


    Wells opisuje też wiele cech waleni, które posiadają jedynie one. Zwraca uwagę na to, jak idealny pod względem konstrukcyjnym jest ogon waleni. Przewyższa najlepsze wytwory ludzkiej techniki. Przeprowadzano specjalne analizy techniczne pod tym kątem (s. 116-117). Walenie są również metaboliczno-inżynieryjnym cudem. Ich klatka piersiowa wraz z płucami automatycznie zapada się do środka podczas gwałtownego nurkowania. Spłaszczają się wtedy ich pęcherzyki płucne, co chroni je przed wchłonięciem zbyt dużej ilości azotu. To sprawia, że unikają dekompresji, która spowodowałaby ich śmierć (s. 119). Jak ewolucyjnie miałyby niby powstać takie cuda metaboliczno-inżynieryjne w organizmach wodnych (poza waleniami również foki i delfiny posiadają taki układ)? Jak ślepa i nieukierunkowana ewolucja miałaby niby wytworzyć takie cuda techniki w naturze ożywionej? Nie wiemy. Darwiniści też nie wiedzą. Zasłanianie się tu magicznymi „milionami lat” nic nie pomoże. Ślepy proces nie byłby w stanie wykonać tego nawet przez biliony lat. Na dłuższą metę ślepy proces nie jest w stanie wytworzyć nic poza entropią i rozpadem.


    Skomplikowany system zapobiegający dekompresji u zwierząt wodnych to jest jednak nic przy tym, co Wells opisuje dalej. Okazuje się, że wieloryb posiada wyjątkowy układ rozrodczy, który jest wyposażony w specjalny termostat regulujący temperaturę. Krew tętnicza jest schładzana nim trafi do jąder. U ssaków, takich jak ludzie, jądra męskie celowo są usytuowane na zewnątrz, ponieważ plemniki muszą być wytwarzane w temperaturze niższej niż temperatura ciała. Jednak u wielorybów jądra są wewnątrz ciała. Krew wpompowywana do jąder jest więc schładzana zanim tam trafi. To wprost obala ideę, że ewolucja stworzyła taki zaawansowany układ chłodzenia u waleni. Dlaczego? Wyjaśnia to Wells:


„Gdyby ten inżynierski układ był dziełem ewolucji, to przeniesienie jąder waleni do środka ciała nie mogło poprzedzać powstania przeciwprądowego systemu wymiany ciepła. Inaczej bowiem waleń byłby bezpłodny i byłby ewolucyjną ślepą uliczką. A przecież nie istnieje żadna korzyść adaptacyjna z przeciwprądowej wymiany ciepła wokół jąder, jeśli te nie są wewnątrz ciała. Jedno nie mogło pojawić się przed drugim, a prawdopodobieństwo, że obie charakterystyki wyewoluowały równocześnie, jest praktycznie zerowe” (s. 121).


    Koniec cytatu, pozamiatane. A jak taki zaawansowany termostatyczny układ rozrodczy u wieloryba miałby niby „wyewoluować”? Nikt nie wie. Ewolucjoniści też nie wiedzą. Zgodnie z neodarwinowską teorią ewolucji, to losowe mutacje DNA, utrwalane przez dobór naturalny, są odpowiedzialne za korzystne zmiany anatomiczne w organizmach. Problem w tym, że nikt takiego procesu nigdy nie zaobserwował, pomimo eksperymentów przeprowadzanych przez dziesięciolecia (s. 122, 126). Eksperymenty genetyczne wręcz przeczą tezie darwinowskiej w tym miejscu. Badacze umieścili geny walenia w embrionie myszy, aby sprawdzić czy u myszy wyrosną tylne nogi. Nic takiego się jednak nie stało (s. 123). A więc waleń nigdy nie posiadał żadnych tylnych kończyn, jak chcieliby darwiniści (s. 124-125).


    Najlepsze Wells zostawił jednak na koniec swego rozdziału o „kroczących waleniach”, które nigdy nie kroczyły, jak się okazało. Okazało się też bowiem, że nawet wedle skali samych darwinistów było za mało czasu, aby „kroczące wieloryby” wyewoluowały we współczesne walenie (s. 125). Aby się to stało, musiałoby nastąpić kilkaset lub kilka tysięcy mutacji (s. 126). Biolog Richard Sternberg wyliczył na podstawie eksperymentów laboratoryjnych dotyczących mutacji genów regulatorowych, że utrwalenie zaledwie dwóch mutacji u waleni trwałoby miliony lat dłużej niż czas wynikający z zapisu kopalnego, potrzebnego na ewolucję waleni, który wynosi jakieś osiem milionów lat. Tak więc nie ma wystarczająco dużo czasu, aby utrwalić zaledwie dwie mutacje, a przecież potrzebujemy setek, jeśli wręcz nie tysięcy nowych mutacji, żeby „kroczący wieloryb” stał się współczesnym waleniem. Co gorsza, w 2016 roku zespół paleontologów opublikował raport z odkrycia w Antarktyce skamieniałości walenia przypominającego Basilosaurusa. Datowanie tego znaleziska ograniczyło czas potrzebny na ewolucję od ssaków lądowych do waleni z ośmiu milionów lat do praktycznie zera (s. 127). To był już prawdziwy gwóźdź do trumny bajeczki darwinowskiej o rzekomej ewolucji „kroczących wielorybów”. I tak właśnie po raz kolejny darwinizm wylądował w koszu na śmieci ze swoją kolejną bajeczką, gdzie zresztą sam darwinizm w całości powinien wylądować już na samym początku swych narodzin.


    Dodam kilka uwag od siebie o tych rzekomych biegających wielorybach.

 
Pakicetus


    Niewypał. Nie powinien być już umieszczany na listach ogniw pośrednich. To rzekome „ogniwo pośrednie” okazało się zwykłym ssakiem lądowym, jak określił je Thewissen, znany ekspert od wielorybów („Nature”, 413:259–260, 20 września 2001). Także najnowsze badania DNA przeczą pochodzeniu waleni od Pakicetusa (wedle genetyków mają pochodzić od Artiodactyls).


    Na początku znaleziono tylko szczątki kości Pakicetusa, w żadnym wypadku nie można więc było stwierdzić, czy miał on kończyny niezbędne dla ogniwa pośredniego między ssakami a waleniami. Tak więc znaleziono jedynie fragmenty czaszki czegoś, a ewolucjoniści „na podstawie tego” zaraz narysowali wieloryba z nogami! A potem, kiedy znaleziono następne kości okazało się, że to po prostu ssak lądowy, który biegał. W końcu przyznano to:


„All the postcranial bones indicate that pakicetids were land mammals, and [...] indicate that the animals were runners, with only their feet touching the ground” (Muizon, C. de, Walking with whales, „Nature”, 413:259–260, 20 września 2001).


    Thewissen na swej stronie napisał, że szczątki Pakicetusa są znajdywane w skamieniałościach na suchym i ciepłym terenie z zawartością rudy żelaza, co wyklucza, iż to morski teren. Potwierdzają to także skamieniałości okolicznych zwierząt. Jeśli po czymś brodził to były to co najwyżej płytkie strumienie.


    Inni paleontolodzy też wskazują, że bezpodstawne jest nazywanie Pakicetusa wielorybem:


„One should be immediately suspicious of the term 'whale' being given to such a creature, whatever it is, since whales are totally incapable of living or breeding on land” (Gish, ICR Impact, wrzesień 1993).


    Gish tak samo jak Muizon i Thewissen wskazuje, że Pakicetus to po prostu ssak lądowy bez związku z życiem wodnym:


„a land mammal, with no relationship to marine mammals” (Gish, ICR Impact, kwiecień 1994).


    Skąd ten nagły sceptycyzm nawet u badaczy? Otóż powodem są również niejakie Mezonychidy, wymarłe mięsożerne wilkowate kopytne ssaki lądowe, które to właśnie mają zęby przypominające zęby wielorybów (i nawet nieco podobne czaszki, trochę tylko krótsze). Każdy rzekomo „biegający wieloryb” może być właśnie czymś takim, a zatem nie mieć nic wspólnego z wielorybami. Darwiniści uważali kiedyś Mezonychidy za przodków wielorybów, potem, pod odkryciu Rodhocetusa Balochistanensis to zarzucili. Jak twierdzi Gish, zęby Pakicetusa są właśnie takie jak u Mezonychidów (T. Gish, Evolution, The Challenge of the Fossil Record).


    Jedynie anatomia kości aparatu słuchowego Pakicetusa miała być taka sama jak u wielorybów eoceńskich, ale to jeszcze nie czyniło go przyszłym wielorybem. Zresztą nawet i to nie jest pewne, bo niektórzy wskazują, że jego aparat słuchowy w rzeczywistości bardziej przypomina aparat niektórych zwierząt lądowych, wbrew wcześniejszym sugestiom, że żaden ssak lądowy nie ma takich cech. Ponoć nie ma dowodów ani na to, że ów aparat mógł umożliwiać słyszenie pod wodą, ani na to, że mógł służyć do wyrównywania ciśnień w trakcie zanurzania się (T. Gish, Evolution, The Challenge of the Fossil Record, Colorado Springs 1985, s. 79-81). Nie ukrywa też tego Thewissen.


Ambulocetus


    Tak jak piętro wyżej, znaleziono tylko kilka szczątków jakichś kości a wyobraźnia neodarwinowska dośpiewała sobie resztę, czyli biegającego wieloryba. Jeden z ewolucjonistów sam napisał, że wskutek wybrakowanych znalezisk nie można orzec, czy Ambulocetus miał pas miedniczny (pelvic girdle) umożliwiający chodzenie, jak tego wymaga sytuacja, aby mógł zostać uznany za ogniwo łączące ssaki lądowe z waleniami: „‘Since the pelvic girdle is not preserved, there is no direct evidence in Ambulocetus for a connection between the hind limbs and the axial skeleton. This hinders interpretations of locomotion in this animal, since many of the muscles that support and move the hindlimb originate on the pelvis” (Berta, A., What is a whale?, „Science”, 263(5144):180–­181).


    Wyżej już cytowany Gish stwierdza, że Ambulocetus nie jest żadnym ogniwem pośrednim między wielorybami a ssakami lądowymi, tylko co najwyżej nabrzeżnym mięsożercą:


„Since whales don't walk on land, skeptics would immediately question the basis for designating this creature a whale, whatever it may have been. [...] It certainly was not an intermediate between a land mammal and a whale, but was more likely a near-shore carnivore” (Gish, ICR Impact, kwiecień 1994).


    Darwiniści dorysowują płetwo-nogi temu stworzeniu, żeby zrobić z niego na siłę chodzącego wieloryba, choć wykopany szkielet w żadnym wypadku nie daje podstaw do takich wniosków. Ponadto znaleziono ten szkielet w warstwach ponad szkieletami wielorybów, co oznacza, że tamte istniały już przed nim. Niektórzy ewolucjoniści są tak zmieszani tymi sprzecznościami, że zaczęli już przyznawać, iż zwykłe pływające wieloryby żyły razem z tymi rzekomo chodzącymi po lądzie:


„Walking and swimming whales lived side by side, or in some cases traded homes as the buckling birth of the Himalayas shuffled their habitats” (Carl Zimmer, „At the Water's Edge”).


    Jeśli tak, to po co tu komu ewolucja?


    Ambulocetus ma takie zęby jak Archeocetes, co do których ewolucjoniści wierzą, że są albo przodkami wielorybów, albo starożytnymi wielorybami. Ale zęby Archeocetes znów bardziej przypominają zęby wspomnianych Mezonychidów, co znów sprowadza ich pochodzenie do ssaków lądowych.


Rodhocetus


    Jak wyżej, kolejne naciagane znalezisko:


„Despite recent discoveries of early cetaceans, such as Pakicetus, Ambulocetus, and Rodhocetus, there still remains a paucity of tangible physical evidence on the evolution of the flukes” (Gish, F.E., Biomechanical perspective on the origin of cetacean flukes; w: Thewissen, J.G.M., The Emergence of Whales, Plenum Press, New York, London, 1998, s. 315).


    Znaleziono tylko kawałek kręgosłupa, klatki piersiowej i czaszkę Rodhocetusa, a darwiniści zaraz zrobili z tego „lądowego wieloryba”. Tymczasem we wspomnianym materiale kopalnym nie ma nawet śladu dowodu na to, że miał on nogi. Odstająca kość tylna przy miednicy może sugerować jedynie tylną płetwę.


    Nawet apologetyczna strona darwinistów Talk Origins musiała przyznać, że na podstawie tego co mamy nie możemy przyjąć, że wieloryb ten chodził, co najwyżej miał kończyny służące mu do podtrzymywania w czasie kopulacji (jak niektóre zupełnie współczesne wieloryby):


„The legs were small and must have been useless for locomotion, but were specialized for swinging forward into a locked straddle position — probably an aid to copulation for this long-bodied, serpentine whale”.


    To już nie jest żaden chodzący wieloryb, lecz po prostu stworzenie naziemne.


    Rodhocetus Balochistanensis to nowe odkrycie zawierające kostki kończyn dolnych. Podobno miał w pełni rozwinięty wielorybi aparat słuchowy. Zobaczymy co przyniesie przyszłość na ten temat. Pamiętajmy, że Pakicetus też miał być prawaleniem a okazał się czymś zupełnie innym.


    Warto dodać, że od czasu odkrycia Rodhocetusa darwiniści zaczęli łączyć te chodzące wieloryby z Artiodactylami (a przestali z wyżej wspomnianymi Mezonychidami), do których zaliczają się też hipopotamy i świnie, ponieważ ich kostki są jedyne w swoim rodzaju (tak zwane trochlea). Zauważmy, że hipopotamy chodzą zarówno po lądzie, jak i pływają. Byłem ostatnio w warszawskim ZOO i dokładnie przyjrzałem się hipopotamowi pod tym kątem. W sumie cielsko i głowę ma nawet nieco podobną do wieloryba, ma też nogi parzystokopytne. Rodhocetus, jak i wszystkie te inne „chodzące wieloryby” mogły być w sumie czymś podobnym, bo czemu nie? Ale czemu mają one od razu być ogniwem pośrednim? Czy hipopotam też nim jest? A może to znów tylko zwykła konwergencja biologiczna? Czemu jednak ma być to od razu jakaś rzekoma ewolucja?


Indocetus


    Bardzo fragmentaryczne szczątki, które nie upoważniają do wysnucia ostatecznego wniosku, że to ogniwo pośrednie między wielorybami i ssakami lądowymi. Nawet apologetyczna strona ewolucjonistów Talk Origins nie ukrywa, że szczątki tego są fragmentaryczne („Finally Indocetus is known from only fragmentary remains”).


Dorudon


    Kolejne naciągane znalezisko. Tak jak w przypadku Ambulocetusa, niekompletny szkielet zawierający brak tylnych kończyn i w ogóle kości miednicowej, na podstawie której można stwierdzić, że stwór ten w ogóle mógł chodzić po lądzie.


    Jeśli to ma być „dowód” na „chodzącego wieloryba”, to w takim razie moje 10 palców u ręki może być równie dobrze dowodem na to, że mam 20 palców u ręki.


    Z tego, co mówi szkielet można wywnioskować tylko tyle, że Dorudon miał przednie kończyny jak foka i mogły one służyć do chwytania podczas kopulacji, jak u Rodhocetusa i Basilosaurusa. Tylko tyle mówi materiał dowodowy i nie chce powiedzieć nic więcej. Znów zero dowodów na „chodzącego wieloryba”.


    Ponadto zarówno on, jak i poniższy Basilosaurus nie mają aparatu umożliwiającego śpiewanie i używanie ultradźwięków, jak to jest u współczesnych wielorybów, co raczej odróżnia je od tych stworzeń.


Basilosaurus


    Nawet sami co uczciwsi ewolucjoniści przyznają, że nie może to być ogniwo pośrednie między ssakami lądowymi a wielorybami:


„The serpentine form of the body and the peculiar shape of the cheek teeth make it plain that these archaeocetes [like Basilosaurus] could not possibly have been the ancestor of modern whales” (Barbara Stahl).


    Poza tym jest to zwierzę wodne i ma ono zbyt małe kończyny, aby na tym chodzić. Nawet niektórzy ewolucjoniści uważają, że mogą one służyć co najwyżej do chwytania podczas kopulacji. Philip Gingerich: „It seems to me that they could only have been some kind of sexual and reproductive clasper” (The Press Enterprise, 1 lipiec 1990. A–15).


„Budowa, zwłaszcza budowa kończyn świadczy, że bazylozaur żył tylko w środowisku wodnym, w przeciwieństwie do swoich krewnych żyjących przed nim, jak Pakicetus, czy ambulocet. Szczątkowe kończyny tylne, mierzące zaledwie 0,6 m, miały ograniczoną możliwość ruchu. Być może wykorzystywane były w czasie kopulacji” (http://pl.wikipedia.org/wiki/Basilosaurus [stan na wrzesień 2025]).


    Znaleziono tylko jedną kończynę Basilosaurusa poza kręgosłupem i czaszką. Znów jest to zatem tylko kolejne bardzo fragmentaryczne znalezisko, na podstawie którego nie można czynić pewnych orzeczeń łączących walenie z ssakami lądowymi.


Eurhinodelphis


    Wymarły gatunek delfina. Nawet nie jest pewne, że miał zdolność do echolokacji. Nie ma żadnych dowodów, że to jest jakieś ogniwo pośrednie.


Mammalodon


    To za mało jako dowód na ogniwo pośrednie. To wymarły gatunek wielorybów. Niektórzy domniemują, że ma coś wspólnego z fiszbinowcami, ale ma już ssacze zęby.


    I to by było tyle na tyle w kwestii dowodów na darwinowskie bajeczki o tym, że wieloryby były kiedyś rzekomo zwierzętami lądowymi, które bardzo zapragnęły zostać morskimi stworami. Wracam do omówienia książki Wellsa.


    W rozdziale 6 Wells omawia zagadnienie tak zwanych „organów szczątkowych”. Ewolucjoniści darwinowscy przez dziesięciolecia wmawiali ludziom kłamstwo, że istnieje ponad sto organów szczątkowych, takich jak rzekoma „kość ogonowa” lub wyrostek robaczkowy, które są rzekomo pozostałością po ewolucji. Argumentowano, że gdyby Bóg stworzył świat przyrody ożywionej, to takie organy szczątkowe nie istniałyby. A więc za jednym zamachem miało to być „dowodem” na ewolucję i zarazem miało obalać kreacjonizm. Jednak z czasem okazywało się, że lista rzekomych „organów szczątkowych” kurczy się punkt po punkcie, aż wreszcie spadła do zera. Wszystkie te tak zwane organy szczątkowe wcale nie okazywały się szczątkowe, a wręcz przeciwnie, odnajdywano ich wcześniej nieznane funkcje. Ewolucjoniści po prostu nie rozumieli lub nie znali tych funkcji. Darwinizm po raz kolejny skompromitował się, a idea Bożej kreacji wybroniła się.


    Ale przejdźmy do konkretów. Darwiniści przez dziesięciolecia wciskali ludziom ciemnotę, że wyrostek robaczkowy to „organ szczątkowy”, który nie pełni żadnej funkcji. Okazało się jednak, że pełni. Wyrostek robaczkowy ma dwie funkcje. Po pierwsze wspiera walkę z infekcjami. Po drugie zapewnia bezpieczną przystań pożytecznym bakteriom. Wyrostek robaczkowy jest częścią ludzkiego układu odpornościowego (s. 130). Wytwarza przeciwciała łączące się z antygenami, by oznaczyć w ten sposób szkodliwe komórki, które należy zniszczyć. Tym samym wyrostek robaczkowy nie jest żadną „strukturą szczątkową”. Wells wykazuje, że ewolucjoniści wiedzieli o tym już w 1900 roku, czyli blisko 125 lat temu. Na dowód tego Wells cytuje brytyjskiego anatoma Richarda Berry, który pisał właśnie w 1900 roku, że wyrostek robaczkowy człowieka „cechuje znacząca ilość tkanki limfoidalnej”. Berry pisał też, że wyrostek robaczkowy „zasługuje na nazwę «brzusznego migdała»”. Berry stanowczo przeciwstawił się tezie, że wyrostek robaczkowy jest „strukturą szczątkową”. A więc darwiniści wiedzą o tym od dawna i mimo to przez ponad 120 lat wciskają ludziom ciemnotę, że wyrostek robaczkowy jest szczątkową pozostałością po ewolucji. Nieładnie. Wells cytuje też innych biologów, którzy potwierdzają pogląd, że wyrostek robaczkowy ma określone funkcje. W 1978 roku chilijski biolog Pedro Gorgollón po przeprowadzeniu badań przy pomocy mikroskopu elektronowego napisał to samo, co Berry, a mianowicie, że wyrostek robaczkowy jest „dobrze rozwiniętym narządem limfatycznym, co sugeruje, że pełni ważne funkcje związane z odpornością” (s. 131-132). To samo napisał cytowany przez Wellsa anatom Dale Bockman w 1983 roku. W 1991 roku międzynarodowy zespół biologów ogłosił, że limfocyty z wyrostka robaczkowego mają silniejsze działanie odpornościowe niż limfocyty z innych części ciała (s. 132). Wreszcie w 2011 roku Michel Laurin i jego zespół ogłosili to samo i po stwierdzeniu, że wyrostek robaczkowy jest kryjówką dla korzystnych bakterii orzekli, że „nie może być uważany za pozostałość”. Co na to ewolucjoniści darwinowscy? Ano dalej okłamują ludzi pomimo wyników tych badań. Wells cytuje darwinistę Michaela Shermera, który w 2006 roku w swej książce pt. Why Darwin matters ponownie, jak gdyby nigdy nic wymienia wyrostek robaczkowy pośród „bezużytecznych struktur szczątkowych”. W 2016 roku Shermer powtórzył to kłamstwo, i to na oficjalnej stronie University of California w Berkeley, gdzie napisał, że wyrostek robaczkowy to „historyczny przeżytek”, którego „ewolucja nie dała rady z nas wyplenić”. Darwinowskie kłamstwo trwa zatem nadal i do tego trzyma się całkiem nieźle. To ewolucjonizm darwinowski jest przeżytkiem, a nie wyrostek robaczkowy, konkluduje Wells (s. 133).


    Ale najlepsze dopiero przed nami. W 1981 roku brytyjski biolog Steven Scadding napisał: „Cała argumentacja, że narządy szczątkowe dostarczają dowodów na rzecz ewolucji, jest nieważna”. Bingo, tak właśnie jest (s. 134, 136). A zatem ewolucjoniści darwinowscy celowo wprowadzają ludzi w błąd w tej kwestii, co Wells pokazuje dalej, cytując różne przykłady tego (s. 136).


    Kolejnym rozpowszechnianym przez darwinistów mitem, związanym z rzekomymi „organami szczątkowymi”, jest wciskanie ludziom ciemnoty, że posiadają oni „kość ogonową” po pra-małpich przodkach. Tymczasem jest to kolejna bajeczka darwinowska na dobranoc dla niegrzecznych dużych dzieci. Rzekoma „kość ogonowa”, która dla precyzji powinna być raczej nazwana kością guziczną, nie jest żadną „pozostałością szczątkową”, ale pełni równie ważne funkcje, co wyrostek robaczkowy. Jest ona w rzeczywistości ważnym punktem przyczepu różnorodnych ścięgien, mięśni i więzadeł (s. 137-138). Stosowana z taką lubością nazwa „kość ogonowa” jest tak w ogóle myląca. Kość ogonowa zawiera kręgi. Wells cytuje embriologów, Fabiola Müllera i Ronana O'Rahilly, którzy po badaniach embrionów ludzkich doszli do wniosku, że u ludzi nie wykształca się nawet coś takiego, jak ogon tymczasowy. Pojęcie pączka ogonowego powinno być stosowane wyłącznie w odniesieniu do gatunków posiadających ogony i dlatego jest niewłaściwe odnosić ten termin do człowieka. To samo tyczy się niektórych defektów, jakie prowadzą do wykształcenia się u niektórych ludzi czegoś w rodzaju wypustka na końcu kręgosłupa. Wells cytuje różnych badaczy, którzy stwierdzają, że takie defekty są jedynie wadą wrodzoną i tym samym nie są one żadną pozostałością po ewolucji, co pewien neurochirurg cytowany przez Wellsa (Michael Egnor) nazwał nawet wprost „nonsensem”. Wspomniane defekty mogą zresztą pojawiać się w innych częściach kręgosłupa niż część końcowa (s. 138-139).


    Ale najlepsze będzie teraz. Ewolucjoniści darwinowscy są tak spragnieni „dowodów” na ewolucję, których po prostu nie ma, że aż dali się nabrać z kretesem. W 2014 roku zaciekły darwinista Karl Giberson postanowił udowodnić tym okropnym antydarwinowskim sceptykom, że „ewolucja jest faktem”. Był bardzo pewny siebie i zaprezentował zdjęcie niemowlaka z ogonem. Cóż za „piękny dowód na ewolucję”. Niestety, sfałszowany. Okazało się, że ktoś po prostu przerobił to zdjęcie w Photoshopie. Mimo tej zawstydzającej wpadki Giberson nadal utrzymuje, że ludzkie „ogony” dostarczają „dowodów” na ewolucję (s. 140). Darwinowskie kłamstwo trwa nadal i ma się całkiem nieźle. Fakty są nieistotne.


    Wells omawia też zagadnienie tak zwanego „śmieciowego DNA” (s. 141-149). W ludzkim DNA odnaleziono wiele ścieżek, które wydawały się niefunkcjonalne. Darwiniści szybko wyczuli tu okazję i podchwycili ten temat, szerząc przekaz, że to nie Bóg nas stworzył, ale ewolucja. Przecież Bóg nie stwarzałby niefunkcjonalnych elementów składowych w ludzkim organizmie. A więc to ewolucja musiała nas zrobić, trzeciej opcji nie ma. Przekaz ten jednak okazał się fałszywy. Biologowie zaczęli odkrywać coraz więcej funkcjonalnych cech genomu, które wcześniej uznawano za niefunkcjonalne. Już od samego początku niektórzy biolodzy przestrzegali przed pochopnym wyciąganiem wniosków na ten temat. Na przykład cytowany przez Wellsa Thomas Cavalier-Smith stwierdził, że określanie mianem „śmieciowego” DNA niekodującego białek jest „przedwczesne”. Przed tym samym przestrzegał Gabriel Dover, również cytowany przez Wellsa. A więc część biologów od początku była sceptyczna wobec koncepcji „śmieciowego” DNA, którą ewolucjoniści przywitali z takim entuzjazmem (s. 142).


    Czas pokazał, że Dover i Cavalier-Smith mieli rację. W miarę upływu lat coraz więcej biologów zaczęło publikować wyniki swoich badań, z których wynikało, że DNA uważane wcześniej za „śmieciowe” jak najbardziej posiada różne funkcje. Wells cytuje wiele publikacji naukowych na ten temat (s. 143-148). We wrześniu 2012 roku ponad 400 naukowców uczestniczących w projekcie ENCODE przedstawiło obszerne dowody w 30 artykułach w „Nature”, „Genome Research” oraz „Genome Biology”. W podsumowaniu napisali, że dane umożliwiają im „przypisanie biochemicznych funkcji 80% genomu”. Prognozowali, że ostateczne liczby będą jeszcze wyższe (s. 145, 148). Kolejne funkcje odkrywane są każdego miesiąca. Pomysł, jakoby większość naszego DNA stanowiły „śmieci”, jest martwy. Ale darwiniści potrzebują „śmieciowego” DNA jak tlenu. Fakty się nie liczą (s. 146-147). Ewolucjoniści darwinowscy nadal więc uporczywie powtarzają swoją oszukańczą mantrę o „śmieciowym” DNA. Wells przytacza ich wypowiedzi (s. 147).


    Ciekawsze jest jednak jeszcze coś innego. Otóż projekt ENCODE wykazał, że aż 80% ludzkiego genomu jest funkcjonalne, czyli jest dokładnie odwrotnie, niż twierdzą darwiniści. A z tego wynika, że jeśli ludzki genom rzeczywiście pozbawiony jest śmieciowego DNA, to długi i nieukierunkowany proces ewolucji nie może być wyjaśnieniem ludzkiego genomu. I stwierdził to właśnie nikt inny jak biolog Dan Graur, cytowany przez Wellsa (s. 148). Tak więc z powodu darwinowskich przekonań przez długi czas badania nad rzekomo niefunkcjonalnym DNA zostały porzucone. Darwinizm jest więc największym hamulcowym w historii nauki (s. 149).


    Warto dodać, że Wells wydał nawet całą książkę na temat rzekomo niefunkcjonalnego DNA, zatytułowaną Mit śmieciowego DNA. Książka ta wyszła również po polsku, dzięki wydawnictwu En Arche (Warszawa 2022).


    W rozdziale 7 Wells analizuje zagadnienie oczu kręgowców i bezkręgowców. Od dawna jest to punkt zapalny w sporze między zwolennikami stworzenia i ewolucjonistami. Już Darwin w swej książce pt. O pochodzeniu gatunków rozważał to zagadnienie w rozdziale zatytułowanym Trudności teorii. Samo to, że Darwin omawiał zagadnienie oka w rozdziale o takim właśnie tytule, dobrze pokazuje, że uważał to za zagrożenie dla swojej teorii. Darwin pisał, że „wydaje mu się w najwyższym stopniu niedorzeczne”, żeby oko, „ze wszystkimi swoimi niezrównanymi urządzeniami do nastawiania ogniskowej na rozmaite odległości”, „korygowania aberracji sferycznej i chromatycznej”, mogło powstać drogą doboru naturalnego. Dobrze się Darwinowi wydawało. To nie jedyny problem. Z czasem okazało się, co przyznają tacy ewolucjoniści jak Luitfried von Salvini-Plawen oraz Ernst Mayr, że oko pojawiło się w historii życia od 40 do 65 razy. Co w tym złego? Ano to, że nawet według darwinistów oko występuje niezależnie u niespokrewnionych ze sobą gatunków. Jest to ogromny problem dla ewolucjonistów, ponieważ głoszą oni, że narządy powstawały stopniowo na drodze modyfikacji w organizmach, które mają jednego wspólnego przodka. Niezależnie istniejące oczy u różnych gatunków przeczą temu darwinowskiemu założeniu. W tej sytuacji ewolucjoniści darwinowscy muszą przyjąć, że taki cud optyki jak oko, musiał niezależnie od siebie wyewoluować aż 65 razy. To potężny problem dla ewolucjonizmu, bowiem okazuje się, że jest to w zasadzie niemożliwe pod względem jakkolwiek liczonego prawdopodobieństwa (s. 151-152).


    Na tym nie koniec problemów ewolucjonistów darwinowskich. Okazuje się bowiem, że złożone oczy istniały już u najwcześniejszych zwierząt z zapisu kopalnego. Na przykład trylobity, które pojawiły się już w kambrze, miały w pełni gotowe i bardzo wysoko rozwinięte oczy. Żadnej „ewolucji oka” w zapisie kopalnym po prostu nie ma. Jak zauważył ekspert od trylobitów Riccardo Levi-Setti, „niektóre z niedawno odkrytych właściwości soczewek oczu trylobitów przedstawiają wyczyn wszechczasów w zakresie optymalizacji funkcji”. Levi-Setti dodaje, że ten „bardzo skuteczny schemat struktury oka” został utworzony „z szeregu odrębnych elementów optycznych”. Co?? Odrębne elementy optyczne, rozłożone jak na stole niczym w biurze projektowym jakiegoś optyka? Jak ewolucja niby to zrobiła? Żaden darwinista nie wie. W 2011 roku zespół australijskich paleontologów doniósł o odkryciu w Australii wczesnokambryjskich stawonogów, nie będących trylobitami, z dobrze rozwiniętymi oczami (s. 153). Złożoność oczu u tych stworzeń, których skamieniałości zachowały się w dobrym stanie, jest porównywalna z oczami współczesnych ważek. Skamieniałości oczu znaleziono też u kambryjskich głowonogów i kręgowców (s. 153-155). Ewolucjoniści są wprost załamani tymi danymi. Jak w przypływie szczerości przyznali Walter Gehring i Kazuho Ikeo - odrębne pochodzenie oczu „u ponad 40 różnych typów nie jest kompatybilne z teorią Darwina”. No co za pech (s. 157).


    Od stron 158-161 Wells obnaża manipulację darwinistów, którzy przy pomocy nieudolnych rysunków próbują przedstawiać rzekomą „ewolucję oka”. Problem w tym, że te rysunki są oparte jedynie na fantazjach ewolucjonistów darwinowskich, które są nierealistyczne, co Wells bezlitośnie demaskuje. Pokazuje on na przykład, że rysunki darwinistów są nierealistyczne, choćby z tego powodu, że w ogóle nie uwzględniają niekorzystnych mutacji, które nieuchronnie musiałyby się pojawić w procesie ewolucyjnym. Po drugie, rysunki darwinistów z góry zakładają osiągnięcie ustalonego celu - oka. A przecież ewolucja nie ma celu. Darwiniści przedstawiają tu więc inteligentny projekt, a nie ewolucję (s. 159). Co więcej, w 2003 roku agnostyk David Berlinski wykazał, że z matematycznego punktu widzenia wyliczenia ewolucjonistów darwinowskich w tej kwestii są jedną wielką blagą. Wynik był z góry założony, a dopiero potem dopasowano wyliczenia. Berlinski uznał te wyliczenia za pozbawione znaczenia. Skrytykował też Richarda Dawkinsa za to, że ten fałszywie przedstawił całą sprawę. Berlinski nazwał całe to zamieszanie „naukowym skandalem” (s. 160). Co więcej, okazało się, że transdukcja sygnału optycznego u człowieka jest nieredukowalnie złożona. Nie można w żaden sposób wyjaśnić powstania tego procesu przy pomocy darwinowskich losowych mutacji i doboru naturalnego, ponieważ coś, co nie działa, nie podlega żadnemu doborowi naturalnemu. A transdukcja sygnału optycznego u człowieka ma działanie zerojedynkowe: działa lub nie działa. Nie ma nic pomiędzy (s. 162). Przyznali to nawet tacy ewolucjoniści jak wspomniani już wyżej Gehring i Ikeo, którzy napisali, że prototypowe oko, „jak wskazuje Darwin, nie da się wyjaśnić doborem naturalnym, ponieważ dobór może napędzać ewolucję wyłącznie wtedy, kiedy oko może już działać przynajmniej w jakimś minimalnym zakresie”. Mimo dziesięcioleci prac i tysięcy opublikowanych artykułów darwinistom nie udało się dostarczyć wyjaśnienia odnośnie do powstania oka (s. 162). Wszystko, co w tej kwestii dostajemy, to tylko takie życzeniowe bajeczki ewolucyjne, które są oparte jedynie na ślepej wierze w potęgę mutacji. Ale nikt nie wykazał, że losowe mutacje mogą wytworzyć jakąkolwiek strukturę lub narząd, a co dopiero mówić o tak skomplikowanych cudach inżynieryjnych, jak oko (s. 163-164).


    Na stronach 165-172 Wells odpiera zarzut niektórych ewolucjonistów darwinowskich, którzy sugerują, że oko kręgowców jest złym projektem. Zarzut ten jest znany od wielu lat. W skrócie - chodzi o to, że w oku kręgowców (z ludzkim okiem włącznie), w przeciwieństwie do oka głowonogów, komórki światłoczułe są skierowane do tyłu i wychodzą z przodu oka, tak jakby ktoś podłączył je odwrotnie i w złym miejscu. Problemem ma być też tak zwana ślepa plamka, która jest dziurką z przodu siatkówki i łączy przewody z nerwem wzrokowym. Darwiniści argumentują, że żaden inteligentny Stwórca nie zbudowałby takiego projektu. Jednak to tylko kolejny zarzut, który dobrze obnaża płyciznę myślenia u ewolucjonistów darwinowskich. W rzeczywistości projekt oka kręgowców jest optymalny, co ukazuje już bliższa analiza. Dzięki takiej właśnie konstrukcji pręciki światłoczułe w oku kręgowców są w stanie wykryć nawet pojedynczy foton (s. 167). Mało tego. Siatkówkowy nabłonek barwnikowy, zwany RPE, grasuje po siatkówce i usuwa toksyczne substancje, które powstają w procesie wykrywania światła. Muszą one być stale usuwane, aby fotoreceptory mogły nadal działać. RPE usuwa dyski, jako odpady, które zastępuje nowymi. Gdyby pręciki i czopki światłoczułe w oku kręgowców były zwrócone przodem do światła, jak chcą darwiniści, to wypełniona krwią naczyniówka i RPE musiałyby być z przodu siatkówki, gdzie blokowałyby niemal całkowicie dopływ światła. W porównaniu z nimi komórki nerwowe są względnie transparentne i blokują jedynie niewielką ilość wpadającego światła. Ze względu na wysokie wymagania metaboliczne pręcików i czopków oraz ich potrzebę ciągłej regeneracji, odwrócona siatkówka jest w rzeczywistości o wiele wydajniejsza niż nieudolne „poprawki” proponowane tu przez ewolucjonistów (s. 168). Ślepa plamka też nie jest żadnym problemem, po pierwsze dlatego, że jest mała, co jest pomijalnie nieistotne, a po drugie dlatego, że ślepa plamka lewego oka nie pokrywa się ze ślepą plamką prawego oka. Oznacza to, że u ludzi pole widzenia jednego oka uzupełnia ślepą plamkę w polu widzeniu drugiego oka. I na odwrót. Wszystkie te informacje są dostępne w powszechnie znanych publikacjach naukowych. Dlaczego więc darwiniści nie uwzględniają tych danych? To proste - inaczej nie mogliby już dalej szerzyć swej propagandy. Ewolucja jest dla darwinistów „faktem”, choćby wszystkie fakty jej przeczyły. A zatem żadne fakty nie mają znaczenia dla ewolucjonistów (s. 168-169). O zdyskredytowanie Boga tu chodzi, a nie o naukę.


    Ale tak naprawdę mamy jeszcze więcej dowodów na to, że ludzkie oko jest wystarczająco optymalne. Już w XIX wieku odkryto i ostatnio na nowo opisano tak zwane komórki Müllera. To takie włókna optyczne, które są bardzo efektywnym sposobem na poprawę rozdzielczości oka i ostrości obrazu (s. 169-170). Tak więc odwrócona siatkówka daje zasadnicze korzyści, wbrew tendencyjnej propagandzie darwinistów (s. 170). Wells wykazuje też kłamliwość propagandy ewolucjonistów w kwestii tego, że oko głowonogów jest rzekomo lepszym projektem niż oko kręgowców. Nie jest. U głowonogów, ten rzekomo lepszy projekt oka niż u kręgowców sprawia, że sygnał musi przewędrować całą długą drogę do mózgu (s. 170). Rezultatem jest wolniejsze przetwarzanie i mniej ostry sygnał. Siatkówka kręgowców nie jest zatem mniej doskonała niż siatkówka głowonogów, jak twierdzą darwiniści w swej kłamliwej propagandzie. Ale ewolucjoniści darwinowscy z tej fałszywej propagandy nie zrezygnują, gdyż jest dla nich zbyt przydatna, pomimo tego, że znają fakty biologiczne, które są znane od dawna (s. 171).


    W rozdziale 8 Wells omawia zagadnienie antybiotykooporności i raka. To kolejne przyczółki darwinowskiej ideologii. Ewolucjoniści twierdzą, że uzyskiwanie przez bakterie odporności na antybiotyki jest „dowodem ewolucji w działaniu”. Czyżby? Ale od początku. Nie potrzebujemy bajeczki ewolucyjnej, żeby walczyć z zanieczyszczeniem środowiska (s. 174). Nie potrzebujemy darwinizmu, aby wiedzieć, że powinniśmy dbać o czystość źródeł wody (s. 175). Nie potrzebujemy też żadnej tak zwanej medycyny darwinowskiej. Twierdzenia ewolucjonistów, że starzenie się rzekomo wynika z działania genów, które są korzystne na wcześniejszych etapach życia, jest czystą spekulacją. Darwinowska „medycyna” nie jest niczym więcej niż materialistyczną metafizyką (s. 174). Nie potrzebujemy też darwinowskiej teorii ewolucji do tego, żeby przestrzegać higieny i myć ręce przed jedzeniem. Nie potrzebujemy jej również do tego, aby leczyć pacjentów zakażonych bakteriami antybiotykoopornymi. Co więcej, teoria ewolucji przeszkadza wręcz w tych badaniach (s. 182, 185). Śmiertelność spowodowana wszystkimi chorobami zakaźnymi w świecie Zachodu zaczęła spadać przed Darwinem. Bez żadnej pomocy ze strony darwinowskich spekulacji nowoczesne techniki immunizacji pozwoliły pokonać dwie podstawowe choroby zakaźne: ospę i polio. Z tymi zwycięstwami teoria ewolucji również nie miała nic wspólnego (s. 175-176). Teoria ewolucji ma również zerowy wkład w odkrycie antybiotyków. Co ciekawe Ernst Chain, który wyodrębnił czystą penicylinę, opisał ewolucję darwinowską jako „hipotezę niepopartą żadnymi dowodami i niedającą się pogodzić z faktami”. Stwierdził też, że darwinizm jest olbrzymim, nadmiernym uproszczeniem niewiarygodnie złożonej i misternej masy faktów (s. 177-178).


    Selman Waksman, współodkrywca streptomycyny, również stwierdził, że teoria ewolucji nie odgrywała żadnej roli w jego odkryciu. Powiedział wręcz, że stosowanie założeń Darwina w jego pracy jest „całkowicie nieuzasadnione”. W 2005 roku amerykański chemik Philip Skell napisał, że prowadząc własne badania nad antybiotykami w czasie II Wojny Światowej nie kierował się żadnymi wytycznymi wynikającymi z darwinowskiej teorii ewolucji. Skell był ciekaw czy jego doświadczenie było regułą, czy raczej wyjątkiem. Zapytał więc ponad 70 znamienitych badaczy, czy ich prace przebiegałyby inaczej, gdyby uważali, że teoria Darwina jest błędna. Wszystkie odpowiedzi były takie same: nie. Po przeanalizowaniu głównych odkryć, jakich dokonano w biologii w XX wieku, Skell doszedł do wniosku, że „teoria Darwina nie dostarczyła zauważalnych wytycznych” dla żadnego z nich. Dopiero później, długo po fakcie dołączano ją jako narracyjną glosę. Już przed opracowaniem przez Floreya i Chaina metod oczyszczania penicyliny odkrywano bakterie odporne na ten antybiotyk. Antybiotykooporność występowała na długo przed nastaniem współczesnego stosowania antybiotyków i jest ona zjawiskiem naturalnie występującym w przyrodzie. U kilku bakterii normalnie wrażliwych na penicylinę w sposób naturalny występuje złożony enzym, beta-laktamaza, dezaktywujący antybiotyk (s. 178, 181). Beta-laktamaza jest zdecydowanie zbyt złożona, aby mogła „ewoluować” od zera za pomocą mutacji i selekcji. Jej źródła nie są znane. Teoria ewolucji nic nie wniosła do naszego rozumienia tego, jak beta-laktamaza w ogóle mogła się pojawić (s. 179). Antybiotykooporność nie jest przykładem ewolucji darwinowskiej. Bakteria, która nabyła odporność na antybiotyk wciąż jest bakterią. Nie zmienia się w inny gatunek. Tutaj bardziej niż gdziekolwiek indziej (no może z wyjątkiem dziobów zięb) widać, jak darwiniści manipulują przez lawirowanie między mikroewolucją i makroewolucją (s. 180, 195). Darwinowska teoria ewolucji twierdzi, że wszystko, co obecnie żyje, z ludźmi włącznie, wyewoluowało od jakiegoś pierwszego drobnoustroju w drodze stopniowych zmian spowodowanych mutacjami genetycznymi, utrwalonymi przez dobór naturalny. Czy bakteria nabywająca odporność na antybiotyk jest dowodem na twierdzenie, że wszystko, co żyje wyewoluowało od jakiegoś pierwotnego drobnoustroju? Oczywiście, że nie jest ona dowodem na takie twierdzenie. Darwinowska teoria ewolucji jest gigantycznym naciąganiem i wyciąganiem wniosków z przesłanek, które w żaden sposób jej nie potwierdzają.


    Zatem antybiotykooporność nie jest dowodem na teorię ewolucji, teoria ewolucji nie jest również potrzebna w prewencji i terapii antybiotykooporności. Mimo to ewolucjoniści darwinowscy nadal piorą ludziom mózgi i wmawiają im, bez żadnych dowodów, że jest odwrotnie (s. 186-187). Chociaż termin „medycyna darwinowska” jest nonsensem, ewolucjoniści w USA rekomendowali zmuszanie studentów i kandydatów na studia medyczne do uczenia się o ewolucji, by mogli oni zostać lekarzami. Darwiniści nakłaniali też ośrodki edukacyjne do włączania pytań egzaminacyjnych o ewolucji dla kończących studia medyczne kandydatów ubiegających się o prawo wykonywania zawodu lekarza (s. 187-188). Panuje tu istna gorliwość misjonarska wśród ewolucjonistów, równa gorliwości misjonarskiej panującej wśród wyznawców różnych religii (s. 188). Nic dziwnego, w końcu darwinowska teoria ewolucji też jest tylko kolejną religią. Religią świecką sekularystycznego frontu wojującego laicyzmu (s. 189).


    Chyba nie każdy wie, a przynajmniej dla mnie była to nowinka, że darwiniści wykorzystują też nowotwory do „udowadniania” teorii ewolucji (s. 190-192). Tak, nie przesłyszeliście się. Jednak fakty jednoznacznie wskazują, że rak nie jest żadnym dowodem na darwinowską teorię ewolucji. To kolejna ślepa uliczka, w którą zapędzili się ewolucjoniści darwinowscy, tak desperacko poszukujący dowodów na swoją bajeczkę. Wells drobiazgowo analizuje te kolejne dowody-niewypały, oparte na badaniach dotyczących nowotworów. Przywoływane przez darwinistów białka, takie jak Ras i mutp53, nie ewoluują w nic nowego, przeciwnie, tracą wcześniej posiadane funkcje (s. 193). W 2012 roku Pierre-Luc Germain wykazał, że adaptacje w komórkach rakowych „nie są złożonymi przystosowaniami, innymi słowy nie są wynikiem kumulatywnej ewolucji [...] To istniejąca wcześniej maszyneria komórkowa najlepiej wyjaśnia te właściwości”. A więc komórki rakowe nie zawierają nic nowego. Po prostu wykorzystują tylko zasoby zdrowych komórek, które rozwijają. A zatem rak nie jest dobrym przykładem ewolucji nowych funkcji (s. 194). Tak jak przy antybiotykooporności, teoria ewolucji nie odgrywa żadnej roli przy poszukiwaniach leku na raka (s. 195-196).


    Coś tu jednak znowu nie gra w tym wszystkim i to bardzo mocno. Darwiniści nauczają ludzi, że zgodnie z teorią ewolucji ludzki organizm powstał na drodze mutacji i doboru naturalnego, chociaż dowody wskazują, że te procesy nie mogły doprowadzić do powstania niczego, co przypominałoby ludzkie ciało. Teraz mamy dowody, że mutacje i dobór naturalny mogą doprowadzić do powstania nowotworów złośliwych, które niszczą ludzkie ciało. Jak więc rak miałby być dowodem na teorię ewolucji? To nonsens. Ewolucja darwinowska potrzebuje przykładów procesów biologicznych tworzących nowe formy, narządy, plany budowy ciała i nowe funkcje. Rak je niszczy. Mówienie, że rak jest „dowodem” na biologiczną ewolucję jest jak mówienie, że mamy teorię wyjaśniającą powstanie współczesnej cywilizacji, a dowodem na jej poparcie jest noc żywych trupów (s. 196).


    W ostatnim rozdziale (9) Wells dokonuje podsumowania całej swojej znakomitej książki. Nazywa darwinowską teorię ewolucji „zombie-nauką”, co jest nawiązaniem do jego tezy, że darwinizm to tylko żywy trup, podtrzymywany już tylko na siłę bez dowodów i wbrew dowodom, byleby tylko międzynarodowe lobby sekularystyczne miało jakieś narzędzie w ręku, które pomaga im w walce z religią. Choć ja sam przestrzegałbym przed nazywaniem darwinowskiej teorii ewolucji „nauką” w jakimkolwiek sensie, nawet negatywnym. Nie jest to nauka. Nie jest to nawet kiepska nauka. Jest to co najwyżej program metafizyczny i zlepek prymitywnych domysłów, służący współczesnej kulturze jako alternatywna narracja genesis. Alternatywna względem genesis religii. Ewolucjonistom darwinowskim chodzi o zdyskredytowanie Boga i koncepcji stworzenia, a nie o naukę.


    Wells pod koniec swojej książki ostatecznie dochodzi do wniosku, że te wszystkie oszustwa i pomyłki, które są promowane w podręcznikach pomimo wykazania ich błędności już dawno temu, nie znikają z książek ewolucjonistów i jest to efektem jak najbardziej celowej praktyki, czynionej z premedytacją. To nie są jakieś niedopatrzenia. Darwiniści wiedzą, że „dowody” na ewolucję nie istnieją, musieli więc te „dowody” spreparować. Będą podtrzymywać je uparcie nadal, bo po prostu nic innego nie mają. Liczy się bowiem ideologia, a nie prawdziwa nauka. Tu chodzi o zdyskredytowanie Boga i koncepcji stworzenia, a nie o naukę. Wells przytacza wypowiedź Richarda Levontina, biologa ewolucyjnego z Harvardu, który wprost napisał w styczniu 1997, że materialistyczny darwinizm służy ewolucjonistom do walki z religią. Levontin przyznał też, że ich materializm jest absolutny, odgórnie przyjęty i nie dopuści nigdy do sytuacji, żeby Boska stopa pojawiła się w drzwiach, nawet pomimo tego, że materialistyczny darwinizm jest absurdalną i taką sobie bezpodstawną historyjką, wraz z całą resztą materialistycznej nauki włącznie (s. 197).


    Wielka idea Darwina głosi, że niecelowy i ślepy proces naturalny zupełnie przypadkowo wytworzył jakąś pierwszą komórkę, którą potem równie przypadkowo i bezcelowo przekształcił w całe bogactwo obecnie widzianego życia. Jednak to tylko taka sobie bezpodstawna i absurdalna historyjka, jak to ujął Levontin. Nie istnieją żadne dowody na tę historyjkę, a wręcz cała masa znanych nam dowodów przeczy jej. Ale darwinowscy materialiści nie mają wyjścia. Muszą trzymać się nawet bezpodstawnych, absurdalnych i ot tak sobie stworzonych historyjek, byleby tylko Boska stopa nie stanęła w drzwiach. Dlatego właśnie ewolucjonizm darwinowski trwa nadal, wbrew faktom, dowodom i bez dowodów. Powody jego podtrzymywania są bowiem ideologiczne, a nie naukowe. Chodzi o zwalczanie koncepcji stworzenia i o walkę z religią. A materialiści deprawują współczesną kulturę i rządy, które finansują ich ot tak sobie stworzone historyjki (s. 198).


    Darwinizm psuje też religię. Darwinizm jest jak uniwersalny kwas - zżera najbardziej tradycyjne koncepcje i wgryza się w tkankę naszych najbardziej podstawowych przekonań. Założyciele nauk przyrodniczych i jej najbardziej wybitni przedstawiciele byli chrześcijanami. Nauka mogła zaistnieć i zaistniała jedynie w chrześcijańskiej Europie. To Kościół zbudował szkolnictwo i pierwsze uniwersytety w Europie. Między naukami empirycznymi i religią nigdy nie było wojny, natomiast istnieje wojna między religią a nauką materialistyczną, w której to wojnie darwinowska teoria ewolucji jest polem tej bitwy (s. 198-199). Wojujący sekularyści i moderniści postanowili przejąć naukę w celu walki z religią. Darwinowska teoria ewolucji została stworzona właśnie w tym celu i Darwin nawet tego nie ukrywał. Darwinizm i materialistycznie pojmowana nauka jest tylko kolejną religią, religią świecką, która konkuruje z religiami tradycyjnymi w walce o rząd dusz. Sondaże ujawniają, że około połowa ludzi, którzy w świecie zachodnim odeszli od religii, wskazuje właśnie na teorię ewolucji jako przyczynę tego odejścia (s. 199).


    Darwiniści traktują ewolucjonizm jako swoją religię, która ma im służyć w konkurencyjnej misji przeciw religiom tradycyjnym. Nic nie obrazuje tego lepiej niż fakt, że w 2004 roku ewolucjoniści darwinowscy rozpoczęli projekt o nazwie „Listy do duchowieństwa”, który był obliczony na to, żeby znajdować zwolenników dla teorii ewolucji właśnie wśród duchownych (s. 199-200). Wells zauważa, że wielu duchownych lekkomyślnie łyka uniwersalny kwas Darwina, nikogo więc nie powinno dziwić, że ich trzoda odchodzi od wiary w Boga (s. 202).


    Darwiniści psują też naukę i edukację w systemie szkolnictwa (s. 202-206). Ewolucjoniści darwinowscy przemienili edukację w indoktrynację (s. 203, 210). Posuwają się oni do bezczelnych manipulacji i chwytów socjotechnicznych. Wells przytacza darwinistów, którzy uważają, że już samo omawianie kontrowersji wokół teorii ewolucji jest równoznaczne z negowaniem Holokaustu. Nauczyciele w USA, którzy mają wątpliwości co do teorii ewolucji, są wyrzucani z pracy. Wiara w ewolucję prowadzi jednak do wypaczonych i błędnych interpretacji dowodów (s. 204, 209). Koncepcja darwinowska wypacza przede wszystkim klasyczną ideę prawdy. Dla ewolucji nie liczy się prawda. Dobór naturalny może faworyzować błędne przekonania względem prawdy, gdy ci, którzy posiadają błędne przekonania będą w stanie przetrwać jako gatunek dzięki temu. Wedle teorii darwinowskiej bardziej chodzi o przetrwanie niż o prawdę. Jednak jeśli ewolucja maksymalizuje przetrwanie kosztem prawdy, to skąd ewolucjoniści darwinowscy wiedzą, że ewolucja jest prawdą? Otrzymujemy tu sprzeczność. Teoria ewolucji podważa samą siebie, ponieważ podkopuje fundament wsparty na wiarygodności ludzkiego myślenia (s. 205). Materialistyczna doktryna ewolucji zaprzecza nawet realności umysłu ludzkiego, uważając go za iluzję. Problem w tym, że jeśli ludzki umysł jest jedynie iluzją, jak chcą materialistyczni darwiniści, to sama teoria ewolucji również jest tylko iluzją wyprodukowaną przez umysł, który sam jest przecież iluzją (s. 206). Jak widać, darwinowska bajeczka o ewolucji nie tylko jest bezpodstawna i błędna, ale do tego obala siebie samą.


    Wells omawia też patologie współczesnej nauki. Zasada „publikuj albo giń” doprowadziła do różnych schorzeń w świecie akademickim, między innymi takich, jak poświęcanie prawdy na ołtarzu kariery zawodowej. W nauce trwa wyścig szczurów, ale tu szczury nie biegną już ku prawdzie, lecz ku sukcesowi zawodowemu. W 2011 roku asystent redaktora naczelnego „Nature”, Richard Van Noorden podał, że „w minionej dekadzie liczba zawiadomień o wycofaniu artykułów wzrosła dziesięciokrotnie, chociaż piśmiennictwo odnotowało tylko 44% wzrost”. Coraz większy odsetek wycofań artykułów naukowych wynika z coraz większej ilości celowych oszustw. W 2012 roku również Fang, Casadevall i Grant Steen podali, że „odsetek artykułów naukowych wycofanych z powodu oszustw od roku 1975 wzrósł dziesięciokrotnie”. Mimo wiedzy, że artykuły są oszustwem, nie wycofywano ich. Obecna liczba artykułów wycofywanych z powodu oszustw przedstawia tylko czubek góry lodowej, a samo zjawisko jest niedoszacowane. Nie znamy liczby faktycznych naukowych oszustw. Dziennikarz naukowy Paul Voosen napisał w 2015 roku, że „dzisiejszą naukę rozdzierają perwersyjne motywacje”, głównie finansowe. Nagrody są wspaniałe i jest cała kolejka chętnych. Wielu naukowców publikuje wyniki, które nie zostały sprawdzone lub nie mogą zostać powtórzone. Voosen przytacza biologa Ferrica Fanga, który stwierdził, że nauka jest „w coraz większym stopniu pełna drapieżców”. Coraz większa liczba publikacji prowadzi do coraz większej ilości fałszywych odkryć, które są już nie do wyłapania przy takim natłoku (s. 206-207). Nie ma żadnych dowodów na to, że wytworzyły nas losowe mutacje i dobór naturalny. Materialistyczna nauka niszczy prawdziwą i wartościową naukę empiryczną, którą nauka była u zarania swego powstania (s. 208).


    Darwinowska teoria ewolucji porzuca rozum zakorzeniony w dowodach. Darwinizm jest tylko dogmatycznym materializmem przebranym za naukę empiryczną. Coraz więcej dowodów mu zaprzecza (s. 211). Rosnąca liczba biologów uznaje, że ze współczesną teorią ewolucji jest sporo problemów. W 1997 roku biolog molekularny James Shapiro napisał, że na temat procesów ewolucyjnych istnieje „o wiele więcej nierozstrzygniętych pytań niż odpowiedzi”. Wskazał również, że wszystkie komórki mają coś na kształt inteligencji i możliwości „naturalnej inżynierii genetycznej”. Coraz więcej dziennikarzy naukowych zauważa, że darwinizm nie ma nic wspólnego z dowodami. Dziennikarka naukowa Suzan Mazur stwierdziła, że „przemysł ewolucyjny” jest „w równej mierze zainteresowany pozerstwem, pozyskiwaniem klientów, obstrukcją i przemocą, które trwają bez przerwy, co faktyczną teorią naukową”. Shapiro pokazał też dowody na zdolność komórek do celowego reorganizowania własnego genomu. I chociaż Shapiro nie jest zwolennikiem ruchu inteligentnego projektu, to pod wpływem dowodów biologicznych był zmuszony przyznać, że „komórki można dziś w uzasadniony sposób postrzegać jako działające teleologicznie [celowo]”. Darwiniści raczej nie będą zachwyceni takimi obserwacjami, które przeczą wprost ich teorii nieukierunkowanej ewolucji (s. 212-213). Tym bardziej, że istnieje już dział biologii, zwanej biologią systemów, która analizuje żyjące systemy pod kątem koncepcji inżynierii systemów, takich jak projektowanie, przetwarzanie informacji, optymalizacja i inne wyraźnie teleologiczne cechy (s. 218). Od siebie dodam, że w czasie pisania przeze mnie niniejszego tekstu fundacja En Arche wydała po polsku książkę Jamesa Shapiro pt. Teoria ewolucji z perspektywy XXI wieku (Warszawa 2025). Książka ta jest rozwinięciem jego koncepcji wyżej wspomnianej inżynierii genetycznej, która bardzo mocno przypomina teorię inteligentnego projektu. Darwiniści oczywiście okryli książkę Shapiro całkowitym milczeniem, po prostu zatkało ich. Nic dziwnego, nie wiedzą co zrobić z tym fantem. Książka Shapiro jest całkowicie rewizjonistyczna względem dawnego paradygmatu darwinowskiego, i w zasadzie unieważnia go. Shapiro próbuje odnaleźć nowy mechanizm ewolucji, ale jego koncepcja jest w zasadzie tylko innym ujęciem teorii inteligentnego projektu. Sam Shapiro wypowiadał się zresztą bardzo pozytywnie o teorii inteligentnego projektu, jako jeden z biologów, który napisał pozytywną recenzję kultowej książki Michaela Behego pt. Czarna skrzynka Darwina, która w zasadzie oficjalnie powołała teorię inteligentnego projektu do istnienia w 1996 roku.


    Kognitywiści Jerry Fodor i Massimo Piattelli-Palmarini zauważyli, że „znaczna część obszernego neodarwinowskiego piśmiennictwa jest dołująco bezkrytyczna. Możliwość, że z darwinowskim opisem ewolucji coś może być bardzo poważnie nie tak, właściwie nie jest brana pod uwagę”. Stwierdzili też, że znaczenie doboru naturalnego było mocno przeszacowane (s. 213).


    Różne inicjatywy podejmowane przez biologów pokazują narastające niezadowolenie ze współczesnej teorii ewolucji (s. 213-214). W 2015 roku prestiżowe czasopismo naukowe „Nature” opublikowało wymianę poglądów między darwinistami i naukowcami sądzącymi, że teoria ewolucji wymaga ponownego przemyślenia. Niektórzy z biorących udział w tej dyskusji doszli do wniosku, że najnowsze odkrycia na różnych polach wymagają „koncepcyjnej zmiany w biologii ewolucyjnej”. W 2015 roku brytyjski biolog Denis Noble opublikował artykuł, w którym skrytykował darwinowską ideę, że DNA zawiera „plany budowy” organizmu i stwierdził, że neodarwinowska koncepcja jest błędna. Jego zdaniem organizm da się lepiej zrozumieć jako sieć, w której „nie istnieje uprzywilejowany poziom przyczynowości” i który działa jako całość (s. 214). Noble stwierdził też z rozbrajającą szczerością, że „centralne założenia neodarwinizmu utraciły swoją ważność” (s. 214-215). Noble i kilku innych biologów ewolucyjnych, w tym austriacki biolog Gerd Müller, zorganizowali w listopadzie 2016 roku spotkanie w Royal Society w Londynie. Müller otworzył spotkanie wskazując, że obecnie funkcjonująca teoria ewolucji nie potrafi wyjaśnić (między innymi) źródeł nowych struktur anatomicznych (czyli makroewolucji). Większość pozostałych mówców zgodziła się, że obecna teoria ewolucji jest nieadekwatna i wadliwa. Uczestnicy konferencji wyrazili też pogląd, że o tym wszystkim wie rosnąca liczba naukowców (s. 215-216). Darwinowska teoria ewolucji jest jak wiosenny lód na jeziorze (s. 216). Darwiniści upierają się przy utrzymaniu materialistycznej definicji nauki (s. 217). Ale w końcu wychodzi Słońce i kres panowania darwinowskiej zombie-nauki jest bliski (s. 219).


    Na samym końcu swej książki Wells w Dodatku na stronie 221 zamieszcza instrukcję dotyczącą tego, jak wykonać okładkę do jego książki, która to okładka zakryje tytuł. Książka Wellsa jest bowiem niepoprawna politycznie. Trzeba przyznać, że autor ma poczucie humoru. Warto dodać na zakończenie, że omawiana książka Wellsa jest świetnie napisana. Pisarz często posługuje się celnym dowcipem i trafnymi puentami. Rzeczoną książkę czyta się szybko i przyjemnie, jest napisana lekkim i lotnym stylem. To jeszcze bardziej umila obcowanie z tą publikacją, od której bardzo ciężko się oderwać, gdy już się zacznie ją czytać. Czytanie Wellsa wręcz uzależnia. Nie trzeba dodawać, że omawiana w niniejszym tekście książka Wellsa jest bardzo bogato udokumentowana w przypisy i odnośniki do literatury naukowej. Swoistą wisienką na tym torcie jest to, że książka ta jest pięknie i bardzo starannie wydana. Książkę tę bez żadnej przesady można nazwać arcydziełem. Jest ona idealnie dopracowana, zarówno pod względem merytorycznym, jak i literackim.


    To tyle, co chciałem wypisać z arcyciekawej książki Jonathana Wellsa pt. Zombie-nauka. Jeszcze więcej ikon ewolucji. Książka ta jest o wiele bogatsza w treść niż moje powyższe streszczenie, można uznać ją wręcz za arcydzieło, stąd zachęcam do zapoznania się z całością jej treści w jakiejś bibliotece lub wręcz do nabycia jej, jeśli kogoś na to stać. Na pewno nie będą to źle wydane pieniądze. Takie publikacje są po prostu na wagę złota w dzisiejszych czasach i nie jest ich zbyt wiele w języku polskim. W omówionej przeze mnie wyżej książce Jonathana Wellsa można się tylko zakochać. Jest majstersztykiem pod względem merytorycznym i literackim. Wells, pomimo ogromnej erudycji, dysponuje też bardzo ciętym piórem i wyjątkowo trafnym dowcipem. Tym bardziej warto zapoznać się z jego książką lub wręcz posiąść ją na własność.


Jonathan Wells, Zombie-nauka. Jeszcze więcej ikon ewolucji, Warszawa 2020. Wydawnictwo En Arche.


    Jan Lewandowski, wrzesień 2025.

Zgłoś artykuł

Uwaga, w większości przypadków my nie udzielamy odpowiedzi na niniejsze wiadomości a w niektórych przypadkach nie czytamy ich w całości

Komentarze są zablokowane